Po przeliczeniu 98 proc. głosów prawicowy blok Beniamina Netanjahu otrzymuje dwa mandaty mniej niż centrowy blok, na czele którego stoją były szef sztabu gen. Benny Ganc i znany dobrze w Polsce Yair Lapid. Pocieszeniem dla dotychczasowego izraelskiego premiera jest to, że jego przeciwnicy też nie mogą zbudować większości. Pat wynika z dobrego wyniku partii arabskich, z którymi niemal nikt nie chce wchodzić w koalicję.

Dlatego Netanjahu chce przejąć inicjatywę. Wezwał Ganca na rozmowy koalicyjne, by wysłać sygnał, że to on jest rozgrywającym. Musi zrobić wszystko, by to jemu prezydent powierzył misję tworzenia nowego rządu. Jeśli nie, czeka go nie najlepsza przyszłość – konieczność stawienia czoła prokuratorskim zarzutom w związku ze śledztwami korupcyjnymi. Można być premierem, mając zarzuty, ale ministrem już nie. Dlatego Netanjahu musi zrobić wszystko, by zachować stanowisko.

Ma wygodne narzędzie szantażu – jeśli Ganc nie pójdzie na ustępstwa albo jeśli nie wróci do niego były sojusznik Awigdor Lieberman (który dostał osiem głosów, które dałyby Netanjahu większość), będzie straszył trzecimi z rzędu przyspieszonymi wyborami. W grudniu Netanjahu doprowadził do skrócenia kadencji Knesetu, licząc, że wygra i przegłosuje ustawę o immunitecie premiera, która ocali mu skórę. Ale się przeliczył, bo kwietniowe wybory przyniosły pat. Wiedząc, że opozycja rozważa wniosek o wotum nieufności – który by przeszedł i doprowadził do jego odwołania – premier złożył wniosek o samorozwiązanie Knesetu, który przeszedł, bo mniejsze partie liczyły, że dostaną w kolejnych wyborach lepszy wynik. Ale dziś Izraelczycy są zmęczeni ciągłą kampanią wyborczą i źle by przyjęli trzecie wybory w krótkim czasie. Ale to właśnie karta przetargowa Netanjahu. On nie ma nic do stracenia. Trzecie wybory są dla niego lepsze niż utrata stanowiska premiera. Desperacja jest jego największym atutem.

Sytuacja w Izraelu bardzo przypomina tę w Polsce. Scena polityczna mocno przesunęła się w prawo. Legendarna partia pracy dostała sześć miejsc w 120-osobowym Knesecie, wzmocniły się zaś partie religijne. Liberalne elity nie cierpią premiera, oskarżając go o zmianę izraelskiej demokracji w autorytaryzm. Jego niechęć do „lewicowych" sądów i mediów wydaje się z polskiego punktu widzenia znajoma. Zwolennicy Netanjahu nie oszukują się, że jest on aniołkiem, ale przekonują, że zalety górują nad wadami: gospodarka kwitnie, terroryzm jest w odwrocie, a Izrael jest liczącym się państwem na świecie.

Dlatego nawet jego przeciwnicy po cichu przyznają, że choć tym razem może powinąć mu się noga, to jednak prawdopodobne jest, że znów postawi na swoim.