Tym razem Prawo i Sprawiedliwość chce zmienić zasady wyboru posłów. Zmiany – co oczywiste – miałyby pójść w kierunku jak najbardziej korzystnym dla PiS i umożliwić partii rządzącej zdobycie jeszcze większej liczby mandatów niż w 2015 r. Obserwując sondaże poparcia, w których formacja Jarosława Kaczyńskiego wciąż jest na szczycie, można przyjąć, że sztuczka miałaby szanse powodzenia. W grze o parlament liczyłyby się tylko duże partie. Ale jeśli propozycja PiS będzie szła w tym samym kierunku, co przyjęta niedawno ordynacja do europarlamentu, znów spodziewać będziemy się mogli weta prezydenta.

Na kwestię zmiany ordynacji do Sejmu i ewentualne weto prezydenta trzeba patrzeć na kilka sposobów. PiS od dłuższego czasu walczy nie tylko z opozycją, ale i z wewnętrznymi konfliktami. W szeregach partii jest wielu polityków, którzy chcieliby się wybić, coś znaczyć. Tyle że lider nieustannie pokazuje im ich miejsce w szeregu. Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Zjednoczona Prawica może istnieć jedynie w takiej formie jak dziś. Spaja ją silny lider, który cieszy się autorytetem. Krótka historia naszej demokracji po 1989 r. uczy zaś, że partie prawicowe po okresie zgody i współpracy w pewnym momencie zaczynają się rozchodzić. Do trwania w jedności może je zmusić tylko groźba utraty miejsc w Sejmie. A przecież w szeregach Zjednoczonej Prawicy są i Solidarna Polska ze Zbigniewem Ziobrą, i Porozumienie Jarosława Gowina. Są Antoni Macierewicz i Jan Szyszko – obaj w doskonałych relacjach z o. Tadeuszem Rydzykiem – którym może przyjść do głowy działanie na własną rękę. Trzeba ich zatem zatrzymać.

Za prezydentury Lecha Wałęsy krążyło powiedzenie: „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”. Była to aluzja do ówczesnego szefa Kancelarii Prezydenta Mieczysława Wachowskiego, z którym należało utrzymywać poprawne stosunki. Wydaje się, że tamtą strategię udoskonalił i umiejętnie wygrywa dziś Jarosław Kaczyński. A miejscem działania nie jest prezydencka kancelaria, ale bastion przy Nowogrodzkiej.

Z kolei Andrzej Duda wie, że jest na PiS skazany. Bez jego poparcia nie ma co marzyć o drugiej kadencji. Pokazał to niedawny sondaż IBRiS dla „Rz”, w którym większość ankietowanych to jego wskazywała jako kandydata PiS w wyborach w 2020 r. Ale prezydent wie, że jego zwycięstwo przed trzema laty nie byłoby możliwe, gdyby nie wyborcy Pawła Kukiza, narodowcy, gdyby nie Prawica Rzeczypospolitej i parę innych formacji, którym bliżej do prawej strony sceny politycznej. Prezydent musi o te ugrupowania zabiegać, czasem więc powstrzymuje imperatorskie zapędy prezesa PtiS.

W czasach gdy premierem był Leszek Miller, a prezydentem Aleksander Kwaśniewski, ich wzajemne relacje zwykło się określać jako „szorstką przyjaźń”. Czas odkurzyć tamto określenie. Zmienili się tylko aktorzy.