Kolejne wyniki pokazują, że polski eksport wychodzi z pandemicznego kryzysu obronną ręką. Po dobrym czerwcu także w lipcu udało się wypracować nadwyżki w międzynarodowej wymianie towarowej, to znaczy, że za granicę sprzedaliśmy więcej towarów, niż ich stamtąd sprowadziliśmy. Wróciła też w końcu nadwyżka w obrocie usługami, co oznacza, że „polskie tiry" wracają z impetem na europejskie drogi.
Z jednej strony takie dane budzą nadzieję, że w całym roku eksport spadnie o jakieś 3–5 proc. zamiast o 10–15 proc., jak można się było spodziewać jeszcze w marcu. I utrzyma swoją rolę jednego z najważniejszych motorów rozwojowych polskiej gospodarki.
W sumie okazuje się, że – trochę paradoksalnie – pandemia i globalna recesje mogą być dla polskich eksporterów większą szansą niż zagrożeniem. Bo w nowej rzeczywistości może się liczyć przede wszystkim pewność dostaw czy jakości dostarczanych towarów i usług. A tu polskie firmy mogą pokazać swoje atuty, wzmacniając relacje zarówno z krajami Europy, jak i tymi na bardziej odległych kontynentach.
Trzeba jednak pamiętać, że polskie firmy nie są skazane na sukces. Owszem, sprzedaż tzw. polskich hitów eksportowych znowu dynamicznie rośnie. Jednak spora część tych hitów – np. samochody, silniki do samochodów, telewizory czy inna elektronika – to produkty wytwarzane w Polsce, ale przez firmy zagraniczne. Pytanie, czy bez swoich zagranicznych właścicieli polskie fabryki poradziłyby sobie równie doskonale.
Poza tym pandemia nie otwiera polskim firmom wszystkich furtek na zagraniczne rynki tylko dlatego, że działają w Polsce. Konkurencja o uznanie ze strony europejskich, amerykańskich czy azjatyckich partnerów i konsumentów jest równie ostra jak wcześniej. A może nawet ostrzejsza, bo – jak wskazują prognozy – globalny popyt konsumpcyjny czy inwestycyjny nie musi szybko wrócić do poziomu sprzed pandemii (nie wspominając o ryzyku drugiej fali globalnego lockdownu). Każda firma musi więc szukać swojej szansy, swojej drogi do podbicia zagranicznych rynków.