Agnieszka Holland wyczuła, jak twierdzi, na próbach telewizyjnego „Procesu" Kafki, że mówię czasami cicho i spokojnie, ale mnie słuchają – odkryła we mnie jakiś rodzaj przywództwa i obsadziła w filmie w roli pepeesowca, bojowca, który manipuluje dziewczyną, kieruje nią podczas zamachu jako jego główną wykonawczynią. Po raz pierwszy też dojrzałem siebie jako tego, kto może mieć zimne oczko. Pisała o tym wcześniej Małgorzata Fik w „Kinie", prorokując, że mogę być niezłym negatywnym bohaterem, choć wtedy grywałem tylko pozytywnych.
W „Gorączce" pokazał pan fanatyka skoncentrowanego na celu. Coś ze wspomnianego inkwizytora przeszło do tej roli.
Myślę, że tak. To polega na obcinaniu wszelkich innych emocji. I obcinaniu wszystkiego, co jest zwykłe. Tak wyłania się przywódca fanatyk, ale o wielu twarzach, raz z wąsem a la Wałęsa – to był 1980 rok. Co ciekawe, ten film w okresie pierwszej „Solidarności" wybrano na festiwal w Berlinie Zachodnim, ale kiedy na festiwalu Agnieszka Holland miała otrzymać nagrodę, wyjaśniono jej za kulisami, że nie chcą drażnić delegatów Związku Radzieckiego, i kompromisowo moja koleżanka Barbara Grabowska (filmowa Kama) otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia.
Agnieszka zrobiła film, który odzwierciedlał nasze lęki w związku z rosyjską okupacją. Oczywiście, była mowa o 1905 roku, ale jak zwykle wszystko się kojarzyło, bo i „Dziady" się kojarzyły.
Film powstał na podstawie kiepskiej powieści Andrzeja Struga „Dzieje jednego pocisku", w której jest co prawda ciekawy pomysł, właśnie filmowy, ale na tym koniec. Gdyby „Gorączka" ograniczyła się do zilustrowania powieści, toby szeleściła papierem. Dopiero na ekranie ożyła, stała się gęsta, pełna dziwnych, mrocznych postaci.
Tą mroczną aurą tchnie także moja rola w „Magnacie" (1986) Filipa Bajona, w którym byłem Franzlem, profaszystowskim, niemieckim synem Księcia. Bajon wpadł na pomysł wygolenia męskiej łysiny, czyli zakoli, i przylizania włosów, podkreślenia kostycznej sylwetki Franzla. Szukałem momentów, w których mogę być manipulatorem, kimś, kto się kompletnie nie liczy z innymi i stara się narzucić, czasami nawet krzykiem, swoją wolę.
Po latach występów w roli grzecznego chłopca dali mi szansę pokazać się z drugiej strony. Nie tylko liryczny młodzieniec, ale też ktoś, kto potrafi być nieprzyjemny, antypatyczny i roszczeniowy.
Mógł pan uwolnić demona.
W życiu prywatnym robię wrażenie osoby podległej. Wielu ludzi nabiera się na to w pierwszych kontaktach i myśli, że może mi wejść na głowę. Czasami robią to młodsi, nieświadomie.
Odnoszę wrażenie, że pan długo obserwuje swoich rozmówców i buduje dystans. Nie jest pan bratem łatą, który otwiera ramiona: kocham cały świat.
Ale rzadko jest to planowane. Nie zakładam, że ktoś chce źle, tylko nie zgadzam się na narzucanie mi innego poglądu. Nie chodzi o to, że chcę kogoś poniżyć, pokazać miejsce w szeregu. Teraz odkryłem w sobie niedobrą cechę – zdarza się, że pozwalam sobie na wyładowanie złości, jak dziecko. Czasem nawet mówię: „Przepraszam, teraz muszę się wyładować". I kopię drzwi. Bo coś nie poszło po mojej myśli. A potem spokojnie, cichutko dalej działam. Jakby tego nie było. W Ameryce są takie punkty, w których płaci się za to niezłe pieniądze – podsuwają jakiś talerz do rozbicia, żeby człowiek mógł wrócić do równowagi.
Dlatego przydałaby mi się rola – zamiast tych drzwi – w której można bezkarnie kopać. Czasami mnie ponosi. Zdarzyło mi się nawet pokruszyć staruszka, profesora Władysława Jaremę, w filmie telewizyjnym „Bicie serca" (1971, reż. Jan Laskowski) – zrzucałem go z łóżka jako ktoś, kto ma obsesję na punkcie oka sąsiada, i dusiłem go pod kołdrą.
Wydawało się, że wszystko jest bardzo precyzyjnie wymyślone, nie było żadnej improwizacji, a mimo to po paru miesiącach profesor przyznał, że mu złamałem trzy żebra.
Ale dawano panu takie role, jak choćby w „Alchemiku" (1988).
Z „Alchemika" zapamiętałem przede wszystkim to, że szukając tego swojego drugiego, odważnego ja, zdecydowałem się na ryzykanckie sposoby istnienia na ekranie. To znaczy na przykład przyprawiają mi skrzydła z bambusa, lotnię, jesteśmy na wysokiej, trzydziestokilkumetrowej wieży na zamku Pernstejn na Morawach i mam skoczyć z tej wieży, mam lecieć. „No, dobrze – pytam – ale gdzie jest jakaś asekuracja, lina, bo jak dmuchnie wiatr, to naprawdę zlecę z krawędzi tej wieży". „Nie może być tej liny – tłumaczą mi – bo nie ma gdzie ustawić kamery, ona musi być z tyłu". I zaryzykowałem. Zaczepiłem się o wykusz, ale nie panowałem nad tymi wielkimi skrzydłami.
Doprawiano mi też długie włosy, perukę, a jednocześnie wygalano pół głowy, doprawiano zęby, bo reżyser uznał, że doda mi to mocy – zdarzało się, że je wypluwałem, były za luźne i wylatywały. Zęby robiono w klinice w Łodzi.
Niełatwe jest życie alchemika.
Alchemik nieoczekiwanie okazał się galerią moich możliwości – na przykład byłem ucharakteryzowany na szoguna, bo nikt nie wiedział, jak taki alchemik mógł wyglądać. Był on obdarzony specjalnymi zdolnościami ciała, które emanowało specyficzną energią. Jego ręce się paliły. Dzisiaj to jest proste, takie rzeczy robi się komputerowo, ale wtedy robiło się tak: polewali denaturatem, brali zapałkę i podpalali. I miałem płonące ręce.
Można było doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Chcę przez to powiedzieć, jaką miałem gotowość do poświęceń dla sztuki. Uciążliwe były też sekwencje hodowania i golenia brody, na dodatek trudno było w pewnym momencie ufarbować brodę „na starego". Trzeba było użyć perhydrolu, żeby najpierw broda przybrała kolor słomy, a dopiero potem było na nią nakładane srebro. Ale czego nie robi się dla alchemika. Przeczytałem zresztą wtedy książkę o alchemii. Autorom się wydawało, że w 1947 roku w reaktorze atomowym w Stanach Zjednoczonych doszło do mutacji rtęci w złoto. Napisałem list do Chicago, żeby się upewnić, czy naprawdę do tego doszło. Nikt o tym nie słyszał.
A już chciałem zapytać, czy pan po kryjomu dokonuje tych permutacji i czy to jest źródło pańskich dochodów.
To by było coś. Ale wydaje się, że to była rzecz, która wykraczała poza zainteresowania aktora, bo co ma jedno do drugiego? Może zabrakło mi inteligencji, żeby czym innym się w tym filmie zająć. To było kino akcji i nie wiadomo, z której strony można by było dodać psychologię. Kłopoty z psychologicznym podejściem miałem też przy produkcji „Sowizdrzała świętokrzyskiego" Henryka Kluby (1978, premiera 1980). To baśń o samozwańczym księdzu.
Takim księdzu-Janosiku trochę.
Szczególnego rodzaju: bohater postanowił, że obierze rolę księdza i będzie wyzwalał ludzi przez wyzwolenie ich wyobraźni. Taki bajarz, który myśli, że pokrzywdzonym będzie lżej, kiedy się im coś innego opowie. Czegóż tam nie było: Beata Tyszkiewicz i inne zakonniczki latające na wilku w Górach Świętokrzyskich, zgodnie z wizją powieściową Józefa Ozgi-Michalskiego, ja przebierający się w sukienki, nie tylko w sutannę, ale także w nocną koszulę rodem z Bractwa Różańcowego. Niewinne żarty, a jednak na statystujących w tym filmie spadły gromy miejscowego biskupa. Jak się dowiedzieliśmy, już po zakończeniu zdjęć w Górach Świętokrzyskich, musieli oddawać pieniądze, które zarobili za statystowanie. Nie wiem, czy do skarbonki kościelnej, jak judaszowe srebrniki, ale takie wieści do nas dotarły.
Dlaczego ten film jest wstydliwie chowany, nie mam pojęcia. Oczywiście, jest antyklerykalny, ale bardziej antyklerykalny niż Ozga-Michalski jest Kochanowski, Rej czy Krasicki. Podejrzewano reżysera, że sfilmował „Sowizdrzała", żeby mieć lepsze układy u autora powieści, wówczas członka Rady Państwa, i wreszcie załatwić sobie mieszkanie.
Fragment książki „Seksmisja i inne moje misje. Olgierd Łukaszewicz w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95