Czytałam, że tragedia, w której przecina się los dzieci i ich opiekunki, wydarzyła się naprawdę w Nowym Jorku. Czy to prawda?
Tak. I było o niej głośno, bo dotknęła rodzinę z najwyższej amerykańskiej półki – absolutnej elity finansowej. Ale ja, kręcąc „Kołysankę", oparłam się na powieści Leili Slimani, która tamtą historię z Manhattanu przeniosła do Paryża. Dzięki temu mogłam sportretować dzisiejsze społeczeństwo francuskie. Moi bohaterowie należą do klasy średniej. Są dość skromnymi ludźmi, oddaną dzieciom nianię traktują nie jak służącą, lecz jak przyjaciółkę, niemal członka rodziny.
Slimani powiedziała w jednym z wywiadów, że każdy potwór ma swoją historię.
To właśnie ujęło mnie w jej powieści. Leila stworzyła portret kobiety, która nie jest żadnym mostrum. Pokazała kobietę samotną, która mieszka w strasznych warunkach, w obskurnej, „złej" dzielnicy. Ewidentnie coś jej w życiu nie wyszło. W dzieci, którymi się opiekuje, wlewa więc całą swoją miłość. Powoli zagarnia je dla siebie, odsuwając od rodziców. Są dla niej wszystkim. Ucieczką od pustki. Może dlatego potrafimy na początku kibicować tej miłości: każdy zna doświadczenie samotności, potrafi zrozumieć jej rozpacz i jej nadzieje. To potworna, patologiczna sytuacja, ale Louise zabija dzieci poniekąd z miłości. Wyrzucona z pracy, chce je zabrać ze sobą. Staje się niepoczytalna.
Louise ma z tymi dziećmi lepszy kontakt niż ich matka. Nie akceptuje pani modelu młodej rodziny, w której kobieta, wychowując dzieci, daje sobie prawo do rozwoju zawodowego i pełni życia?