Barbara Hollender o klanie Sobocińskich

Dla Piotra juniora i Michała kino to adrenalina. Są trzecim pokoleniem operatorskiego rodu

Aktualizacja: 19.11.2018 14:59 Publikacja: 19.11.2018 14:44

Barbara Hollender o klanie Sobocińskich

Foto: Fotorzepa/Paweł Gula

Dziś zmarł Witold Sobociński - miał 89 lat, był jednym z najwybitniejszych operatorów. Przypominamy tekst o rodzinie Sobocińskich autorstwa Barbary Hollender, opublikowany w Plusie Minusie w kwietniu 2007 roku

Witold, rocznik 1929 - legenda polskiego kina, pracował z Wajdą, Kawalerowiczem, Hasem, Polańskim, Skolimowskim. Piotr, rocznik 1958 - z Kieślowskim, Konwickim, Bajonem, potem gdy w Ameryce kręcił z Ronem Howardem, Jerrym Zaksem, Robertem Bentonem czy Louisem Mandokim, przed jego kamerą przewijały się największe gwiazdy - Paul Newman, Gene Hackman, Robert De Niro, Meryl Streep, Mel Gibson, Leonardo DiCaprio. Piotr Junior (1983) kończy łódzką Filmówkę, ale już pracował przy filmach Krauzego, Muchy i Wajdy. Michał (1987) z pierwszą lokatą dostał się na Wydział Operatorski rok temu.

Witold

Gdy na początku marca na gali w Teatrze Polskim odbierał Orła za całokształt twórczości, filmowcy zgotowali mu owację na stojąco.

- To najpiękniejsza nagroda w moim życiu - mówi mi miesiąc później - bo dostałem ją od kolegów, z którymi przez tyle lat pracowałem.

Witold Sobociński kocha kino, ale patrząc wstecz, nie umie powiedzieć, skąd wziął się ten jego pomysł na życie.

- W mojej rodzinie nie było nigdy artystów - wspomina. - Ojciec pracował jako księgowy, choć podobno w młodości, w latach 20., prowadził jakiś teatrzyk przy hucie stali pod Częstochową. Mama trochę grała na gitarze. I tyle.

Jego wczesne dzieciństwo przypadło na okres wojny. W 1945 roku miał 15 lat i poczuł się tak, jakby życie dopiero się zaczynało. Rodzice chcieli, żeby został inżynierem, ale on głównie grał w łódzkim YMCA w zespole jazzowym. Kino? Owszem, pamięta z tamtego czasu "Obywatela Kane'a", "Mr Smith jedzie do Ameryki", "Mściwego jastrzębia". Jego szkoła mieściła się około 400 metrów od PWSF na Łąkowej i kiedyś nawet podpatrywał, jak ekipa Buczkowskiego kręciła na tle zbudowanej z papieru filharmonii "Zakazane piosenki". Ale wtedy jeszcze nie pomyślał, że kino może się stać jego życiem. Wymyślił to sobie tuż przed maturą, razem z kolegą z klasy, Jerzym Gruzą. Gruza zdał do Filmówki za pierwszym razem, on za drugim. Nie było łatwo, bo na 10 miejsc przypadało 400 kandydatów.

- Ja nawet wtedy jeszcze nie wiedziałem, czym się będę zajmował. Trudno w to uwierzyć, ale nie miałem pojęcia, co kto robi w filmie. Dopiero w szkole się dowiedziałem, na czym polega praca reżysera, operatora, kierownika produkcji. Dwa pierwsze lata były wspólne dla wszystkich, a potem zdecydowałem się na operatorkę. Uznałem, że reżyseria to za duża odpowiedzialność - mówi i zaraz dodaje, że szkole zawdzięcza wszystko. - Tam nauczyłem się życia, sztuki, postrzegania piękna.

Był początek lat 50. i uczelnia przy Łąkowej wydawała się oazą wolności.

- Po korytarzach kręcili się panowie i panie pilnujący naszej poprawności politycznej - mówi Sobociński. - Ale większość wykładowców była fantastyczna. Spotykaliśmy się z nimi poza szkołą, bawiliśmy się, rozmawialiśmy, oglądaliśmy filmy. Byłem świadkiem powstawania polskiej szkoły filmowej.

Po dyplomie przez pięć lat pracował w łódzkiej telewizji. Potem zatrudnił się w warszawskiej Czołówce, bo to w stolicy kwitło filmowe życie. W 1962 roku zadebiutował w fabule. Pracował z największymi polskimi reżyserami, za każdym razem wszystko zaczynając od nowa. Uważał, że każdy film wymaga innych środków, nie bał się iść pod prąd. Wierzył, że w tym zawodzie trzeba ryzykować.

I ryzykował. Od samego początku, od "Rąk do góry" Jerzego Skolimowskiego.

- Ten film był inny niż wszystkie wkoło, dotykał spraw politycznych i społecznych, przypominał o wojnie, Holokauście. Jego scenariusz powstawał na gorąco, zmieniał się w przeddzień zdjęć albo już na planie - wspomina Sobociński. - Mnie, amatorowi jazzu, bardzo taka improwizacja odpowiadała. Wiele scen wymyśliłem sam.

"Ręce do góry" trafiły na 14 lat na półkę, ale całe środowisko je obejrzało. Między innymi Andrzej Wajda, który do "Wszystko na sprzedaż" szukał operatora, nie bojącego się odejść od tradycyjnego sposobu opowiadania. To było ich pierwsze wspólne dzieło, potem były następne - "Ziemia obiecana", "Smuga cienia". Absolutnie niezwykłe "Wesele".

- Nie chciałem iść na łatwiznę i cytować malarstwa Wyspiańskiego - mówi operator - Pokazywaliśmy postacie, budowaliśmy nastroje płynące z użycia światła i rytm, w czym pomagały mi doświadczenia muzyczne. W chacie cały czas paliły się lampy naftowe, więc wykorzystałem pomarańczowe światło, którego ciepło emanowało na zewnątrz. A świt wtargnął do domu weselników z niespełnionymi nadziejami i zimną, ostrą poświatą.

Andrzej Wajda ma dar dobierania współpracowników. Znajduje najlepszych fachowców, a potem potrafi im zaufać, dając wolną rękę. Inaczej niż Polański, z którym Sobociński spotkał się przy "Piratach" i "Franticu".

- Zawsze wiedział, czego chce - twierdzi. - Ma swoją wizję, stawia kamerę jak świadka dramatu. Przeważnie operuje jednym obiektywem. Ale ma niebywałe wyczucie obrazu. Rozumie sens kina.

Sobociński lubi też swoje zdjęcia do "Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha Hasa. Ma również w dorobku filmy Zanussiego, Kawalerowicza, Żebrowskiego, Marczewskiego, Szulkina, sporo produkcji niemieckich. Są operatorzy, których styl można rozpoznać od razu. Każdy jego film jest inny. Raz robił zdjęcia dynamiczne jak w "Ziemi obiecanej", to znów stylowe i mroczne jak w "Życiu rodzinnym" czy pełne ruchu i muzyki jak w "Weselu".

Na planie był gejzerem energii, dowcipkował, robił sobie żarty z aktorów, dyktował swoje rozwiązania. Musiał pracować z silnymi indywidualnościami. Młodzi trochę się go bali, bo uważali, że ich na planie kompletnie zdominuje.

Dziś senior rodu Sobocińskich ma 75 lat. Swój ostatni film "Wrota Europy" nakręcił w 1999 roku z Jerzym Wójcikiem.

- Od siedmiu lat czekam - mówi. - Nie mogę się pogodzić z tym, że nie powstają w Polsce wielkie filmy. Szkoda mi tych lat, ale nie chcę robić byle czego.

Wykłada w szkole filmowej w Łodzi. Studenci cenią jego zajęcia. Może dlatego, że w czasach, gdy filmowy obraz zdominowała technika, on przypomina, czym jest sztuka.

Piotr

26 marca minęło sześć lat od jego śmierci. Umarł w hotelowym pokoju w Vancouver, gdzie kręcił zdjęcia do filmu Louisa Mandokiego "24 godziny". Miał 43 lata. Zżarł go stres, spaliło kino, które tak bardzo kochał.

- Uważam swój zawód za cudowny - mówił. - On pozwala interesująco przejść przez życie. Ale nie można go uprawiać bez pasji.

Piotr wychował się niemal na filmowym planie. Kiedyś opowiadał mi, że pierwszy obraz, jaki zapamiętał, to wagon pełen mąki i Bogumił Kobiela w gipsie na planie filmu "Ręce do góry". Kochał ten świat fikcji, do którego zabierał go ojciec. Najgorszą karą za nieposłuszeństwo było to, że nie pojedzie z nim do pracy. Bo kino było bajką jego dzieciństwa.

- Przypominało machinę czasu, pozwalało przenosić się w różne miejsca i epoki. Patrzyłem, jak powstawały "Wszystko na sprzedaż" i "Ziemia obiecana", widziałem reflektory świecące nocą i entuzjazm setek ludzi. Potem, podczas pokazów, przekonywałem się, jaki efekt dawał na ekranie ich wysiłek.

Skończył PWSFTviT w Łodzi, potem jako operator zrealizował m.in. "Lawę" Tadeusza Konwickiego, "Magnata" i "Bal na dworcu w Koluszkach" Filipa Bajona, słynny dokument Andrzeja Czarneckiego "Szczurołap", "Siódmy pokój" Marthy Meszaros. Ale zawsze twierdził, że najważniejszym dniem w jego życiu był ten, w którym spotkał Krzysztofa Kieślowskiego. Nakręcili razem dwa odcinki "Dekalogu" i film "Czerwony".

- Pierwszy raz spotkałem twórcę, który wiedział, co to jest przestrzeń obiektywu czy głębia ostrości - mówił Piotr. - Nigdy nie zaglądał w kamerę. Twierdził, że ufa operatorom, a ja się śmiałem, że ma zbyt krzaczaste brwi. A jednak wszystko widział. Poza tym myśmy się po prostu rozumieli. Tak samo patrzyliśmy na świat. Nie musieliśmy nic mówić. Obaj wiedzieliśmy, gdzie w pomieszczeniu powinna stać szafa i gdzie powinno wisieć lustro. Telepatia. Nasze filmy powstawały nie na planie, ale wcześniej, podczas długich rozmów. Przy "Czerwonym" godzinami dyskutowaliśmy, jak pokazać na ekranie przeznaczenie, jak przytrzymać widza przy filmie, który nie ma akcji, jak stworzyć język zrozumiały dla ludzi o różnym poziomie intelektualnym.

Byli rewelacyjnie przygotowani do zdjęć.

- Film jest zawsze jakimś przypadkiem - opowiadał mi kiedyś Piotr. - Czytasz, rozmawiasz z reżyserem, coś sobie wymyślasz, a potem zjawiasz się na planie i życie okazuje się inne. Słońce świeci inaczej, koloryt wnętrza jest inny od tego, jaki sobie wymarzyłeś. Przychodzi rozczarowanie, reżyser i operator zawsze idą na kompromisy. Kiedy zacząłem pracować z Krzyśkiem, nagle się okazało, że to rozczarowanie jest minimalne.

Za zdjęcia do filmu "Czerwony" Sobociński dostał nominację do Oscara i od razu upomniał się o niego Hollywood. Kiedy zabrakło Kieślowskiego, zaczął tam pracować. Zyskał renomę, przed jego kamerą stały największe amerykańskie gwiazdy. Ale on sam mówił skromnie:

- Nie mam poczucia, że nagle dostałem się do świata swoich snów. Czuję się tak, jakbym zaczynał od początku, szukam dla siebie miejsca w tamtym kinie. I nie wiem, czy je znajdę.

Zrobił piękne zdjęcia do "Pokoju Marvina" Jerry'ego Zaksa, "Okupu" Rona Howarda, "Półmroku" Roberta Bentona, ale wyraźnie czuł, że tam, za oceanem, staje się tylko trybem w machinie. Szukał artysty tej miary co Krzysztof Kieślowski. Człowieka, z którym mógłby porozumiewać się bez słów.

A wielki, amerykański sukces nie był łatwy. Wyciskał go jak cytrynę.

- Wykonuję ogromny wysiłek - mówił. - Staram się pokonać bariery mentalności, języka. Ja tam jestem z zewnątrz, więc jest mi trudno. Muszę być uniwersalny, udawać, że wszystko wiem. A człowiek nigdy nie wie wszystkiego. Zwłaszcza w kinie. Wiele zależy od układów, dnia, samopoczucia. Nigdy do końca nie wiadomo, co powstanie.

Ten sukces oznaczał dla niego także tęsknotę. Sobociński nigdy nie przeprowadził się do Los Angeles, do czego namawiał go amerykański agent. Mieszkał w Warszawie. Tu miał rodziców, żonę - aktorkę Hanię Mikuć, trójkę dzieci, które kochał ponad wszystko. Kiedy tylko mógł, zabierał ich ze sobą. Wynajmował domy w Malibu, synom załatwiał prywatne szkoły, które przyjmowały ich na kilka miesięcy. Ale było coraz trudniej. Dzieci rosły i Hania bała się, że nie dadzą rady nadrobić programu polskiej szkoły. On sam też czuł, że nie ma prawa burzyć ich życia ciągłymi wyjazdami. Ale skarżył się:

- Nie potrafię żyć za granicą. Po miesiącu czuję się fatalnie. Ameryka to cudowny kraj, ale nie mój. Nie chcę tam być na stałe. Jeśli będą mnie tam cenić, to zawsze kupią mi bilet na samolot.

Kupowali mu te bilety chętnie. Jeździł. Ale na plaży w Malibu myślało wakacjach na Mazurach. Najszczęśliwszy był w Polsce, jak odwoził dzieci do szkoły, uczył się z Piotrkiem do egzaminu licealnego, przyjmował z żoną przyjaciół. Tam, za oceanem, pracował ponad siły. Opowiadał mi, że jak kręci film, to nie może spać, bo całymi nocami myśli o ujęciach. Któregoś dnia serce nie wytrzymało.

W studiu filmowym Tor wisi na ścianie portret Krzysztofa Kieślowskiego. Po śmierci Piotra ktoś spojrzał na ten portret i westchnął:

- Pewnie tam, na górze, potrzebował operatora...

Piotrek i Michał

- Mieliśmy bardzo szczęśliwe dzieciństwo - mówią zgodnie Piotr i Michał.

Żona Piotra, Hania Mikuć, ulubiona aktorka Stanisława Różewicza, laureatka nagrody Cybulskiego, gdy przyszły na świat dzieci, rzuciła zawód i zajęła się domem. Uznała, że kariera Piotra jest ważniejsza.

- Mama jest aniołem - mówi Michał. - Zawdzięczamy jej to, że nie chowały nas niańki ani nie chodziliśmy z kluczami na szyi.

Ojciec często już wtedy pracował za granicą, głównie w Niemczech.

- Zawsze sobie ceniłem jego obecność - twierdzi Piotrek. - Kiedy przyjeżdżał, czerpałem z niego, ile tylko mogłem. W naszym domu nie mówiło się o pracy. Graliśmy z ojcem w piłkę, jeździliśmy na narty i na żagle. Ale on stale zwracał nam uwagę na wszystko, co piękne. Uczył patrzeć.

Potem, kiedy kręcił w Stanach, jeździli z nim. Piotrek był już starszy, Michał miał kilka lat.

- To była nieustanna zabawa - wspomina Michał. - W weekendy tata zabierał nas do Disneylandu.

- A na planie było jeszcze ciekawiej - dodaje Piotr. - Setki ludzi, ciężarówka od efektów specjalnych, światła, kamera, gwar. Ciągle coś się działo. A najwspanialsze było to, że ten harmider i bałagan układały się potem na ekranie w precyzyjny, uporządkowany obraz. Absolutna magia.

Wracali do Warszawy i pilnowali się, żeby nie opowiadać kolegom, jak było. Jak schowali się na planie z Melem Gibsonem albo jak Paul Newman grał z Michałem w bilard i zaprosił ich na wyścig Formuły 1... Szybko się zorientowali, że takie historie, dla nich normalne, nawet w elitarnej prywatnej szkole budziły złośliwe komentarze.

Obaj byli zafascynowali zawodem ojca.

- Nie wyobrażałem sobie innego życia - mówi dziś Piotr.

Mały Michał powtarzał, że będzie dyrektorem. Od angielskiego słowa "director" - reżyser.

Kiedy z Kanady przyszła wiadomość, że ojciec nie żyje, Michał miał 13 lat, Piotrek - 17, ich siostra Marysia - 6. Piotr wydoroślał w jednej chwili. Był wtedy rok przed maturą.

- Zawsze chciałem być operatorem - mówi - ale jak tata odszedł, postanowiłem konsekwentnie do tego dążyć.

W 2003 roku zdał do szkoły filmowej, na pierwszym roku dostał na festiwalu operatorów Camerimage Złotą Kijankę za etiudę "Zima". Dziś kończy studia i zdobywa pierwsze szlify w pracy. Szwenkował, czyli prowadził kamerę w "Placu Zbawiciela" Krzysztofa i Joanny Krauze, "Ławeczce" Macieja Żaka, "Nadziei" Stanisława Muchy, w "Katyniu" Andrzeja Wajdy.

- W szkole nie lubią, jak studenci pracują - mówi. - Profesorowie powtarzają, że jak chcemy być artystami, to mamy się uczyć, nie chałturzyć. A ja bardzo sobie cenię, że mogłem podpatrywać fantastycznych operatorów - Krzysztofa Ptaka czy Pawła Edelmana. Zwłaszcza że w szkole brakuje pieniędzy na etiudy, nie ma profesjonalnego sprzętu, a na dodatek nie zaprasza się na warsztaty wybitnych twórców zagranicznych i polskich, jak to bywa na podobnych uczelniach na Zachodzie.

Teraz, jako dyplom, chce zrobić film o klaustrofobii w całości dziejący się w windzie.

Michał jest na pierwszym roku Wydziału Operatorskiego. Zdał najlepiej ze wszystkich kandydatów.

- Trzy lata przygotowywałem się do tego egzaminu. Zrezygnowałem z innej pasji - muzyki, przestałem się uczyć gry na gitarze i perkusji, tylko czytałem i robiłem setki zdjęć - mówi.

W szkole nie opuszcza żadnych zajęć, ale w wolnym czasie pracuje. Jeszcze w liceum robił fotosy w filmach "Plac Zbawiciela", "Dzień, w którym pękło niebo", "Strajk". W lecie znów chce się znaleźć na planie.

Na każdy weekend wracają do domu. Tam czeka na nich matka. Tak jak kiedyś czekała na męża. I jeszcze siostra.

- Marysia pewnie nie zostanie operatorem - mówią. - To nie jest zawód dla kobiety. Ale ona jest najzdolniejsza z nas wszystkich. Ma talent muzyczny, plastyczny. Może robić wszystko.

Klan

- Kiedy znalazłem się na planie "Katynia", pomyślałem, że historia zatoczyła koło - mówi Piotr junior. - Mój dziadek pracował z Andrzejem Wajdą, operator Paweł Edelman po raz pierwszy szwenkował u boku mojego ojca. A teraz ja pracuję w ich ekipie.

Witold Sobociński jest dumny ze swojego operatorskiego gangu. Zabierał syna na plan, patrzył, jak zaraża się bakcylem kina, jak dojrzewa. Kiedy już Piotr został operatorem, pracowali razem w Niemczech. Ale też nie ukrywa, że przyszedł dzień, gdy syn go zaskoczył.

- Miał w sobie wielką siłę. I wiedzę, którą szczerze podziwiałem. Ale przy "Dekalogu" Kieślowskiego narodził się jako zjawisko. Nie wiedziałem, że jest w nim taka wrażliwość. Potem jeszcze obejrzałem opowieść o Edycie Stein "Siódmy pokój" Marthy Meszaros. To była perełka. Tego się nie można nauczyć, to trzeba mieć w sobie.

Byli inni, ale pomagali sobie. Kiedy podczas realizacji "Magnata" Piotr miał poważny wypadek samochodowy, Witold zastąpił go na czas rekonwalescencji. Kiedy Witold musiał pójść do szpitala w czasie zdjęć do "Wrót Europy", za kamerą stanął Piotrek.

Teraz drogą dziadka idą Piotr junior i Michał. Tylko brakuje Piotra.

- My bardzo często wyobrażamy sobie, co tata zrobiłby na naszym miejscu - mówi Piotr junior.

- Egzamin do szkoły filmowej był dla mnie potwornym stresem, bo nigdy dotąd na niczym tak mi nie zależało. A potem, kiedy zobaczyłem swoje nazwisko na liście, złapałem się na myśli: "Tata byłby ze mnie dumny".

Widziałam Piotra juniora, kiedy dostał Kijankę. Siedzieli z boku z Michałem, trzymali się za ręce. Płakali.

Nazwisko Sobociński pomaga im w filmowym życiu. Może nie w szkole, ale na pewno poza nią.

- Kolega taty, Marek Modzelewski z LuxFilmu pozwala mi korzystać ze swojego studia, bardzo życzliwi są ludzie z Panavision. I ci wszyscy, którzy kiedyś z tatą pracowali. Tym bardziej staram się nie zawieść ich zaufania - mówi Piotr.

Dzisiaj pierwszym recenzentem ich prac jest dziadek.

- Potwornie ostry i wymagający. Zawsze nas krytykuje, nic mu się nie podoba. Choć muszę przyznać, że w końcu i tak okazuje się, że miał rację - twierdzi Piotr.

Witold Sobociński mówi, że Piotr go nie słucha, robi wszystko po swojemu. "Na błędach też się człowiek uczy" - komentuje. Michał częściej prosi o radę.

- To już inne pokolenie - mówi. - Inaczej traktują obraz. Nawet starszy Piotrek różni się od Michała. Technika cyfrowa idzie potwornie szybko do przodu. Ale będzie dobrze. Żeby tylko pamiętali, że sztuka nie powstaje w komputerach, lecz w głowie.

Pytam nestora rodu, czy kiedyś zazdrościł sukcesów synowi.

- Kiedy Piotr dostał nominację do Oscara, przyćmił moją gwiazdę - mówi szczerze Witold Sobociński. - A czy mu zazdrościłem? Nieraz. Ale nie nagród. Raczej ujęć.

Dziś zmarł Witold Sobociński - miał 89 lat, był jednym z najwybitniejszych operatorów. Przypominamy tekst o rodzinie Sobocińskich autorstwa Barbary Hollender, opublikowany w Plusie Minusie w kwietniu 2007 roku

Witold, rocznik 1929 - legenda polskiego kina, pracował z Wajdą, Kawalerowiczem, Hasem, Polańskim, Skolimowskim. Piotr, rocznik 1958 - z Kieślowskim, Konwickim, Bajonem, potem gdy w Ameryce kręcił z Ronem Howardem, Jerrym Zaksem, Robertem Bentonem czy Louisem Mandokim, przed jego kamerą przewijały się największe gwiazdy - Paul Newman, Gene Hackman, Robert De Niro, Meryl Streep, Mel Gibson, Leonardo DiCaprio. Piotr Junior (1983) kończy łódzką Filmówkę, ale już pracował przy filmach Krauzego, Muchy i Wajdy. Michał (1987) z pierwszą lokatą dostał się na Wydział Operatorski rok temu.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Laureaci Oscarów, Andrzej Seweryn, reżyserka castingów do filmów Ridleya Scotta – znamy pełne składy jury konkursów Mastercard OFF CAMERA 2024!
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Film
Patrick Wilson odbierze nagrodę „Pod Prąd” i osobiście powita gości Mastercard OFF CAMERA
Film
Nominacje do Nagrody Female Voice 2024 Mastercard OFF CAMERA dla kobiet świata filmu!
Film
Script Fiesta 2024: Damian Kocur z nagrodą za najlepszy scenariusz
Film
Zmarła Mira Haviarova