Rząd przedstawił swoje założenia makroekonomiczne na rok 2021, które mają być podstawą konstrukcji budżetu państwa. Całkiem przyzwoity wzrost PKB o 4 proc., komfortowo niska inflacja, stopa bezrobocia tylko nieznacznie wyższa niż dzisiaj. Po ogłoszeniu, że opanowaliśmy już epidemię Covid-19, mamy kolejny jasny sygnał: w gospodarce i finansach wszystko szybko wraca do porządku, z wyjaśnieniem (tak jak w przypadku epidemii), że jest to zasługa niezwykle skutecznych działań podjętych przez rząd.

Prawdę powiedziawszy, w założeniach do przyszłorocznego budżetu nic mnie specjalnie nie burzy. Nie dlatego, że są one bardzo wiarygodne. Są po prostu równie dobre, jak każde inne. Nie mamy pojęcia, co czeka nas jesienią. Ani nie wiemy, czy ponownie nie będziemy mieli dziesiątek lub nawet (w czarnym scenariuszu) setek tysięcy nowych zachorowań. Ani nie wiemy, czy nie trzeba będzie ponownie zamknąć gospodarki, aby opanować rozprzestrzenianie się wirusa. Ani nie wiemy, jak głęboka i długotrwała będzie recesja wywołana fatalnymi nastrojami w gospodarce, wzrostem bezrobocia i spadkiem dochodów. W takiej sytuacji o roku 2021 można powiedzieć wszystko: w stosunku do roku 2020 PKB albo wzrośnie, albo spadnie, inflacja albo przyspieszy, albo spowolni, kurs złotego albo będzie stabilny, albo nie. Tylko w przypadku bezrobocia jestem pewny, że założenia są błędne, bo po gwałtownym wzroście w drugiej połowie tego roku, stopa bezrobocia na pewno szybko nie spadnie (chyba że zastosujemy jakieś statyczne sztuczki z pomiarem – analogicznie do tego, jak rozdzielanie dodatkowych wydatków między różne instytucje publiczne nieobjęte bezpośrednio statystyką budżetu państwa ma pokazywać, że wzrost deficytu będzie w tym roku rzekomo o około połowę mniejszy, niż to jest w rzeczywistości).

Rząd oczywiście musi coś technicznie założyć dla potrzeb konstrukcji budżetu i nie mam o to żadnych pretensji. Przyjęte w warunkach skrajnej niepewności założenia nie wyglądają absurdalnie, choć oczywiście mogą okazać się błędne. Największym wyzwaniem nie są zresztą prognozy zmian wskaźników w 2021 r., ale to, co rząd będzie musiał jesienią założyć na temat stanu budżetu na koniec 2020. Innymi słowy: głównym problemem konstrukcji budżetu na rok 2021 nie jest wcale to, o ile wzrosną (lub spadną) wpływy podatkowe i o ile zmieni się deficyt budżetowy (prawdziwy, a nie propagandowo upudrowany) w stosunku do roku 2020. Problemem jest to, od jakiego poziomu będą następować te zmiany i jaki będzie stan polskiej gospodarki i finansów publicznych na koniec bieżącego roku. A w tej sprawie, póki co, krążymy we mgle.

Czy rząd robi słusznie, przyjmując założenia na temat roku 2021 w warunkach takiej niepewności? Oczywiście, że tak. Coś założyć przecież musi, aby skonstruować budżet. Czy założenia powinny być bardziej pesymistyczne? Pewnie nie, czarne scenariusze wcale nie muszą się sprawdzić. Ale nie ulega wątpliwości, że poza podstawowym scenariuszem budżetu niezbędny jest wariant awaryjny, do zastosowania w przypadku, gdyby wydarzenia w drugiej połowie roku 2020 i w 2021 ułożyły się naprawdę źle. Więc może czas, żeby o pracach nad budżetem zaczęli decydować rządowi specjaliści od finansów, a nie od PR?