Ludowi trzeba dać chleb i igrzyska, wtedy będzie siedział cicho, a pomrukiwał jedynie z zadowolenia. Bowiem despota – choć nad ludem panuje i zwykle nim pogardza – ludu panicznie się boi i strachliwie mu schlebia, a co pewien czas przekupuje prezentami. Nie inaczej w naszych czasach, kiedy obowiązuje demokracja, przynajmniej fasadowo. Nawet kiedy jej nie ma, władza musi udawać, że ją kocha i kultywuje, jak w PRL i w innych barakach wiadomego obozu z „demokracją ludową" na czerwonych sztandarach. Albo jak w „demokracji suwerennej" obowiązującej dziś na Kremlu, chociaż Putin nie wymyślił tej nazwy, tylko pożyczył od pewnego azjatyckiego dyktatora sprzed 60 lat. O „demokracji" Orbána już nie wspominając.

W najweselszym baraku wiadomego obozu lud także trzymano za mordę, chociaż schlebiano mu przy każdej okazji, a nawet rzucano prezenty. Nic to jednak nie pomogło ówczesnym despotom, bo zbuntowała się klasa robotnicza, którą sami wielbili jako awangardę ludu. Nagle okazało się, że głupi robol wcale nie jest taki ciemny, w postulatach strajkowych postawił wyżej wolność słowa niż chleb z kiełbasą. I tak – niespodziewanie dla wszystkich – powstała Solidarność, a „demokracja ludowa" w niesławie zeszła ze sceny.

Ale nie zniknęli jej miłośnicy, tylko zmienili sztandary i polubili wodę święconą. Na przykład autor wiekopomnej maksymy „ciemny lud to kupi" i jego polityczni przyjaciele, prostomyślnie ufni, że za pomocą telewizji państwowej i hojnie rozdawanych prezentów zapanują nad świadomością ludu.

To prawda, że lud jest leniwy, grzeszny, czasem nawet cyniczny, że ma krótką pamięć i lepkie ręce. Ale lud nie zgłupiał przez jedno pokolenie; wtedy wiedział swoje i teraz też wie. Nawet wie więcej, bo co pokolenie jest lepiej wykształcony i jeździ po Europie. Ale odzywa się wtedy, kiedy się nie spodziewamy, a jego głos jest straszny i nieodwołalny. Czy wiedzą o tym na Nowogrodzkiej i na Woronicza?