Kiedyś już tu opisywałem historię człowieka, którego koledzy z nudów podłączyli w pracy do sprężonego powietrza i ledwie go odratowano. Na tym tle pomysł, żeby poznać „prawdziwe życie" ludzi, o których kulturze nie mamy pojęcia, jest zupełnie nieszkodliwy. No bo wyobraźcie sobie państwo, że znajdziecie się na przykład na wyspach gdzieś na Oceanie Indyjskim. Temperatura odczuwalna wynosi 37 stopi, klimatyzację trzeba ustawiać na 25 (bo inaczej można zachorować), a to wszystko przy 80-procentowej wilgotności. Jak to się kiedyś mówiło: mózg się lasuje. A jednak i tu, wskutek nieporozumienia, trafiłem między ludzi szukających „prawdziwego życia".

Fenomen poszukiwania autentyczności jest dobrze znany. Opisał go już prawie pół wieku temu Dean MacCannell w książce „Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej". Oczywiście od tamtych czasów wiele się zmieniło. Przede wszystkim pojawiły się tanie linie lotnicze i masowa turystyka zrobiła się jeszcze bardziej masowa. Dziś już mało kto marzy o doświadczeniu dzikości czy naturalności. Zniknęło nawet złudzenie, że to możliwe. Teraz amatorzy „prawdziwego życia" chcą raczej dotknąć lokalności. Zobaczyć, „jak żyją zwykli ludzie" na tych czy innych wyspach.

Niektórzy antropolodzy twierdzili, że turystyka to forma kolonializmu. To stwierdzenie wydaje się jednak przesadne. No, może faktycznie niektórzy oglądają tubylców jak zwierzęta w zoo, ale nawet oni nie mają złych intencji. Nie chcą też nikogo na siłę cywilizować. Są po prostu ciekawi, czym różni się „nasze życie" od „ich życia". Że nie można się tego dowiedzieć w kilka dni? Oczywiście. Na tym polega absurd.

Nie jest to jednak ani mniej, ani bardziej absurdalne niż fakt, że na wyspie o długości niespełna kilometra i szerokości dwustu metrów większość mężczyzn porusza się na skuterach. Oni też chcą doświadczyć „prawdziwego życia", które pewnie kiedyś widzieli w telewizji czy internecie.

Autor jest publicystą, scenarzystą i satyrykiem