Izba Gmin po raz trzeci będzie głosowała nad wynegocjowanym przez premier porozumieniem we wtorek. Dwa pierwsze głosowania, 15 stycznia i 13 marca, Theresa May przegrała rekordową w historii brytyjskiego parlamentaryzmu, większością: najpierw 230, a potem 149 deputowanych. Porozumienie w szczególności odrzucili zwolennicy twardego brexitu w Partii Konserwatywnej oraz unioniści z Ulsteru.
Teraz May liczy na presję czasu: Westminster podejmie kluczową decyzję na 12 dni przed zakładanym terminem brexitu i 2 dni przed szczytem UE, który ma zdecydować o ewentualnym odłożeniu daty rozwodu. Aby rzutem na taśmę postawić na swoim, musiałaby przeciągnąć na swoją stronę 75 opornych deputowanych. Do tej pory starała się przekonać buntowników w swojej partii, próbując wydrzeć w Brukseli choćby kosmetyczne ustępstwa, w szczególności w sprawie terminu utrzymania Irlandii Północnej w unii celnej z kontynentem (tzw. backstop). Ale natknęła się na mur sprzeciwu w europejskiej centrali.
Taktyka szefowej rządu jest tym razem inna. W artykule opublikowanym w weekend w „Daily Telegraph" ostrzega, że tylko jej umowa w ogóle gwarantuje wyjście kraju z Unii. I warto pójść na jak to nazywa, „honorowy kompromis", aby osiągnąć ten nadrzędny cel.
Unioniści się wahają
W piątek paradoksalnie Bruksela mimowolnie wsparła taką strategię. W nocie przekazanej ambasadorom 27 unijnych krajów negocjator Michel Barnier wskazał na dwie opcje odłożenia brexitu poza 29 marca: albo Izba Gmin zatwierdzi umowę May i nowy termin zostanie ustalony na 1 lipca, jeden dzień przed pierwszym posiedzeniem nowego europarlamentu, albo zwłoka wyniesie rok, dwa lata, czas niezbędny na wynegocjowanie zupełnie nowego porozumienia.
W takim przypadku Brytyjczycy musieliby jednak wziąć udział w wyborach europejskich 23–26 maja. Trzy lata po referendum w sprawie brexitu taka perspektywa dla przeciwnych integracji torysów jest trudna do zaakceptowania.