Jednak tamten system inwestycji był chory. O wyborze wykonawcy decydowała cena, więc w dobie kryzysu w Europie firmy brały kontrakty poniżej przewidywanych kosztów, aby tylko złapać zlecenie. Bo jakoś to będzie. Nie było. Zaraz po Euro 2012, kiedy ceny ropy, z której robi się asfalt, poszły dramatycznie w górę, zaczęła się masa plajt. Najbardziej cierpieli podwykonawcy, którym główni wykonawcy przestali płacić. W efekcie tylko w 2013 roku zbankrutowało prawie 400 firm budowlanych. Z budżetu trzeba było wypłacać krocie za zrealizowane prace pozostałym, by nie podzielili ich losu. PiS słusznie krytykował wówczas rozliczne patologie na tym rynku. I zapowiadał rewolucyjne zmiany.

Niewiele z tego wyszło. Trudno teraz nie mieć déja vu, kiedy słyszy się o problemach wykonawców, którzy rezygnują z realizacji wygranych przetargów, bo nie są w stanie wykonać prac po deklarowanych cenach i nie zbankrutować. Co gorsza, zaczyna się już porzucanie nawet zaawansowanych inwestycji. Tak było w przypadku włoskiej firmy Astaldi, która zwinęła manatki na dwóch ważnych odcinkach kolejowych między Wrocławiem i Poznaniem oraz między Warszawą a Lublinem. W rządzie drżą, by nie zrezygnowała z projektów drogowych i rozbudowy warszawskiego metra – tym bardziej że Patryk Jaki obiecuje kolejne linie.

Podwykonawcy Astaldi planowali nawet blokady dróg w proteście przeciwko niewypłaceniu 40 mln zł, ale kolej, by ugasić pożar, szybko obiecała zapłatę za Włochów (miejmy nadzieję, że nie dlatego, że zbliżają się wybory samorządowe). Gorzej, jeśli takie przypadki zaczną się mnożyć.

Wszystko dlatego, że zarówno PO–PSL, jak i PiS budują infrastrukturę metodą żabich skoków. Budujemy, i to na potęgę, tylko wtedy, gdy płyną pieniądze unijne. Niestety, kumulacja jest może i dobra, ale tylko gdy ktoś grywa namiętnie w lotka. W przypadku branży budowlanej to przepis na katastrofę. I być może właśnie się ona zaczyna. To na lata 2018–2019 przypada realizacja największej liczby inwestycji z obecnej perspektywy unijnej (poprzednia kumulacja była w latach 2010–2012).

Wspomniana wcześniej czeska firma, cichy bohater Euro 2012, też wpadła w finansowe tarapaty. Jej właściciel, który nie dostał wówczas zapłaty, mówił, że „Polska go oszukała", a prezes jego firmy zmarł w Polsce na zawał serca. Obyśmy do tamtych czasów nie wrócili.