I zarabia coraz więcej na sprzedaży paliwa w kraju – zwłaszcza Kowalskim oraz tysiącom małych i średnich firm, dla których taryfy ustalił na cały rok na podstawie wysokich kosztów paliwa z przeszłości. Stawki dla dużych klientów PGNiG koryguje częściej i kusi dodatkowymi rabatami – w obawie, by kluczowi odbiorcy nie uciekli do rozwijającej powoli skrzydła konkurencji.

Ci mniejsi byliby niezwykle radzi, gdyby państwowy gigant podzielił się z nimi dodatkowym zyskiem z tańszych dostaw ze Wschodu. Sęk w tym, że ten ani myśli obniżać taryfę. Tu pojawia się rola dla regulatora, jakim jest URE. Co do zasady jestem przeciwnikiem wtrącania się przez urzędników w gospodarkę, ale na silnie zmonopolizowanym rynku gazu, gdzie konkurencja niemal nie trafia do mniejszych firm i gospodarstw domowych, to regulator ma równoważyć jej brak. URE musi jednak mieć odwagę sprzeciwić się krótkoterminowym interesom państwa, które jako główny właściciel PGNiG jest zainteresowane maksymalizacją zysku firmy, a potem wypłatą dywidendy.

Zmiana taryfy na korzystniejszą dla klientów to jedno, pojawienie się rzeczywistej konkurencji to drugie. Wielcy odbiorcy, prawdziwe giganty gospodarcze, już mogą wybierać między dostawcami. Tyle że ci są niezbyt liczni i w zasadzie niezainteresowani – przynajmniej na razie – walką o Kowalskiego. Jesteśmy tu na etapie, na jakim konkurencja w energetyce była pięć, siedem, a w telekomunikacji – przynajmniej kilkanaście lat temu.

Jedną z głównych barier jest stosunkowo niski limit obrotu gazem, po którego przekroczeniu rywale PGNiG muszą utrzymywać rezerwy tego paliwa, co podnosi ich koszty. Obowiązkowe rezerwy wprowadzono nie tylko z troski o bezpieczeństwo energetyczne kraju, ale także o interes monopolisty. Przesuwając tę granicę w górę, rząd dałby świadectwo dbałości o konkurencję na rynku gazu, z pożytkiem dla całej gospodarki, a nie tylko jednej firmy. Gdy już klienci będą mieli prawdziwy wybór, nikt nie będzie nawoływał, by regulator zmusił monopolistę do podzielenia się zyskiem z odbiorcami.