U naszych zachodnich sąsiadów zresztą do dziś charakterystycznym elementem krajobrazu dużych miast są betonowe bloczyska, czasem zmodernizowane i przemalowane na jaskrawe kolory, a czasem szare i niemal nietknięte od czasów budowy. Nie tylko na wschodzie, w byłym NRD, ale i w zachodniej części kraju, np. w przemysłowym Zagłębiu Ruhry.

W Polsce jest ok. 4 mln mieszkań z wielkiej płyty. W większości wybudowano je w latach 70. i 80., zaś ich żywot szacowano na mniej więcej 60 lat. Te najstarsze powinny więc właśnie się sypać i – jak wieszczono w latach 90. – być wyburzane. Tymczasem, odremontowane, złośliwie trwają. I nieźle się sprzedają. Z kilku powodów.

Po pierwsze, brakuje mieszkań. W zależności od tego, kto i jak liczy, od półtora do trzech milionów lokali. Po drugie, szczególnych luksusów w blokach z płyty co prawda nie ma, jednak ich standard, zwłaszcza w przypadku budynków, w których po 1989 roku przeprowadzono gruntowny remont, jest co najmniej znośny, a czasem nawet bardzo przyzwoity. Po trzecie, lokale w płycie, to – wbrew stereotypowi – nie zawsze klitki z ciemną kuchnią. Nierzadko mają ponad 90 mkw., a na rynku wtórnym ich cena przekracza pół miliona złotych. Po czwarte, nie bez znaczenia jest infrastruktura. Urbaniści projektowali blokowiska tak, aby mieszkańcy mieli w okolicy przedszkola, szkoły i zieleń. Z czasem obrosły one jeszcze osiedlowymi sklepami, usługami i gastronomią. A z punktu widzenia mieszkańców nowych osiedli w odległych dzielnicach, nierzadko powstałych dosłownie w szczerym polu, jest to już jakiś mały luksus i powód do zazdrości.

Dlatego są i jeszcze długo będą klienci, którzy chętnie wyłożą na lokal w PRL-owskim odnowionym budynku kwotę, za którą mieliby niewielki dom pod miastem.