Na początku grudnia Białoruś i Stany Zjednoczone podpisały porozumienie „otwarte niebo", które – jak informuje Departament Stanu USA – ma „sprzyjać wzrostowi podróży i kontaktów biznesowych".
Chodzi przede wszystkim o to, że białoruskie władze nie będą miały możliwości ingerowania w sprawy zagranicznych przewoźników lotniczych odnośnie do cen biletów i tras przelotów. To musiało dużo kosztować władze w Mińsku, które od lat rygorystycznie kontrolują białoruskie niebo i nie wpuszczają na swój rynek międzynarodowych przewoźników.
Białoruski niezależny magazyn „Nasza Niwa" twierdzi, że pomiędzy Mińskiem a Waszyngtonem trwają obecnie nieco poważniejsze rozmowy. Powołując się na źródła, gazeta podaje, że niebawem może zostać podpisany plan współpracy wojskowej, na podstawie którego powstanie odpowiednia umowa międzypaństwowa.
To byłaby pierwsza w historii Białorusi umowa określająca zasady współpracy wojskowej z USA. Tymczasem zaledwie kilka dni temu były szef sztabu generalnego białoruskiej gen. Aleh Biełakoniew mówił w białoruskich mediach o współpracy z NATO, a nawet o wspólnych manewrach z sojuszem. Opowiadał o niedawnym spotkaniu ze swoim włoskim odpowiednikiem Enzem Vecciarellim, który odwiedzał Mińsk. Białoruski generał na początku grudnia odszedł z resortu obrony, gdyż został deputowanym białoruskiego parlamentu. Swoją wypowiedzią wywołał burzę nie tylko w białoruskich, ale też w zagranicznych mediach.
Nagła chęć współpracy militarnej Białorusi z Zachodem nikogo by zapewne nie zdziwiła, gdyby nie fakt, że Białoruś pozostaje jednym z kluczowych sojuszników militarnych Rosji i członkiem kontrolowanej przez Moskwę Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB). Z drugiej strony Białoruś do dzisiaj nie poparła „niepodległości" oderwanych od Gruzji Osetii Południowej i Abchazji, czego chciałaby Rosja.