Iga Baumgart-Witan: Do kosmosu mam daleko

W sporcie kobieta nie jest już kobietą. Na bieżni nie stajemy jako dziewczynki, kobietki czy słaba płeć. Nie myślimy o emocjach, tylko o zadaniu. Działamy identycznie jak faceci – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Iga Baumgart-Witan, mistrzyni Europy i wicemistrzyni świata w sztafecie 4x400 metrów.

Aktualizacja: 18.10.2019 17:44 Publikacja: 18.10.2019 00:01

Iga Baumgart-Witan: Do kosmosu mam daleko

Foto: PAP

Plus Minus: Wojciech Szczęsny czy Łukasz Fabiański?

Andrzej Witan.

No, ale pani mąż nie gra w reprezentacji Polski, tylko w Chojniczance, a trener Jerzy Brzęczek wybiera ze wspomnianej dwójki.

Obaj są świetni. W Polsce mamy bardzo dobrych bramkarzy, a mój mąż jest najlepszy i on musiałby mi teraz podpowiedzieć, bo sama nie potrafiłabym wskazać czy Fabiański, czy Szczęsny powinien grać w pierwszym składzie kadry. Rzadko oglądam naszą piłkarską reprezentację, chociaż wiem, że ostatnio wywalczyła awans na mistrzostwa Europy. W ogóle rzadko oglądam sport w telewizji. Jestem teraz w Chojnicach, odpoczywam.

Gasną już emocje po wicemistrzostwie świata wywalczonym w Dausze?

Jest dość spokojnie, nie uważam, żeby wydarzyło się coś wielkiego. Pewnie teraz są trochę rozbudzone nadzieje, mamy dobre samopoczucie, ale ja przecież tylko pobiegłam, zrobiłam swoje i wróciłam do normalnego życia.

Większą radość sprawił pani awans do finału biegu indywidualnego czy srebrny medal w sztafecie?

Chyba finał indywidualny, bo w sztafecie już się przyzwyczaiłyśmy, że potrafimy wygrywać z najlepszymi, a miejsce w najlepszej ósemce świata to zawsze prestiżowa sprawa. Naprawdę nie spodziewałam się, że wejdę do finału, to było dla mnie niesamowite przeżycie.

Bieg w sztafecie to suma czterech wyników każdej zawodniczki czy sport zespołowy?

Wróćmy do bramkarzy w piłce nożnej, bo to podobna sytuacja – uprawiają tak naprawdę sport indywidualny, ale muszą współpracować z drużyną. Trzeba umieć się dogadywać, czuć zespół, ale jednocześnie zajmować się swoimi obowiązkami.

Czy wy w tej srebrnej sztafecie lubicie się, czy po prostu jesteście koleżankami z pracy?

Bardzo dobrze się dogadujemy, widujemy się nie tylko na zawodach i bieżni, ale także w życiu pozasportowym. Potrafimy ze sobą żyć, ufamy sobie i wydaje mi się, że dlatego nasze wyniki są na takim poziomie. Chyba bez takiego porozumienia nie byłoby to możliwe. Mamy też swoją grupę na komunikatorze, wrzucamy sobie i mądre, i głupie rzeczy, zdjęcia, plotki. Jesteśmy w kontakcie bez przerwy.

Taka zażyłość to codzienność czy rzadkość w sporcie?

Nie jest to może codzienność, ale na pewno często się zdarza. Przyjaźnimy się też z dziewczynami z innych krajów. Mimo że rywalizujemy, utrzymujemy fajne relacje. Sportowcy trzymają ze sobą – to trudna przyjaźń, zwłaszcza gdy jest się na światowym poziomie, bo na co dzień trzeba ze sobą walczyć i każdy chce udowodnić, że jest najlepszy, ale mimo to ważny jest szacunek. Potrafimy doceniać swoje wyniki i uznać czyjąś wyższość. Koledzy ze skoku o tyczce mają ze sobą taką chemię, że pierwsza trójka po mistrzostwach świata została nominowana do nagrody fair play właśnie za wzajemne relacje podczas konkursu i świętowanie sukcesów. Przyjaźnie zdarzają się więc nawet wtedy, gdy walczy się o najwyższą stawkę.

Pamięta pani coś z biegu w Dausze, który dał wicemistrzostwo świata w sztafecie?

Często najlepszych biegów się nie pamięta, te złe siedzą za to w pamięci. Z Kataru rzeczywiście mam tylko jakieś przebłyski – trochę ze środka i jak oddawałam pałeczkę Patrycji Wyciszkiewicz. To akurat pamiętam doskonale, bo ostatnie metry pokonałam na oparach, aż westchnęłam na koniec. „Już zabieraj pałeczkę i biegnij dalej" – myślałam tylko.

Czy w czasie takiego biegu jest w ogóle czas na myślenie o taktyce, o tym, by pobiec po swojemu, zgodnie z założeniami?

To jest rzeczywiście bardzo krótki bieg, dla każdej z nas pięćdziesiąt parę sekund. Niby czasu jest mało, jednak paradoksalnie myśli się bardzo dużo i sporo się kombinuje. Materiału do przemyśleń jest tak wiele, że później o tych sekundach można rozmawiać godzinami. Mamy w głowię taktykę, założenia, znamy swoje możliwości i wiemy, kiedy możemy przycisnąć, puścić kilka rywalek przed siebie. Jak Justyna Święty-Ersetic pozwala się wyprzedzać, to dlatego, że na końcu pobiegnie ze zdwojoną siłą, patrząc jak rywalki już nie mają siły. Ja też wiem, kiedy mogę sobie pozwolić na szybsze kręcenie nogą, a kiedy nie ma na to szans, bo to już któryś mój bieg z rzędu i nie wiem, co się wydarzy na kolejnych metrach.

Zachowanie chłodnej głowy, wyłączenie emocji – to jest najtrudniejsze?

Kobiety częściej kierują się emocjami, tak jest też w życiu codziennym. W sporcie kobieta nie jest już kobietą. Na bieżni nie stajemy jako dziewczynki, kobietki czy słaba płeć. Nie myślimy o emocjach, tylko o zadaniu. Działamy identycznie jak faceci. W Dausze pierwszy raz startowałam w biegu mieszanym, to była dla mnie całkowita nowość i obserwowałam kolegów z zaciekawieniem. Patrzyłam jak się zachowują przed biegiem, jak przeżywają stres, wyjście na bieżnię.

I jak?

Okazuje się, że nie różni się to niczym od tego, z czym my się mierzymy. Przeżywamy dokładnie takie same emocje – jedni znoszą wszystko dobrze, inni gorzej, jedni stresują się bardziej, inni w ogóle. Nie ma tu żadnego rozgraniczenia na płeć. Jest rozgraniczenie na głowę. Mocną i słabą.

Śpi pani dobrze przed zawodami?

Różnie i nie ma to żadnego związku z rangą imprezy. Nie ma reguły, czy to mistrzostwa świata, Europy, Polski czy mityng – nerwy czasami się pojawiają, a czasami nie. Dzień przed zawodami mam wewnątrz spokój, z zaśnięciem różnie bywa, ale to zmora wszystkich sportowców. Przed półfinałem w Dausze bardzo się denerwowałam, od rana, czułam to już w autobusie, później na rozgrzewce. „Boże, ja nie chcę, Boże, żeby to się już skończyło" – powtarzałam sobie. W finale za to poczułam stres dopiero na bieżni, kiedy nas przedstawiano, wcześniej nie odczuwałam żadnego niepokoju.

Jeśli pojawia się strach to przed czym – kompromitacją, potknięciem na starcie?

Do tej pory nie myślałam o kompromitacji. Pojawiają się myśli o tym, że mogę być ostatnia, że ludzie będą to widzieli i będzie niezły przypał. Ale każdy psycholog radzi, aby przed startem odrzucać od siebie opinie innych, bo w ten sposób narzuca się sobie jeszcze większą presję i nakręca spiralę stresu. Nie myślę więc o tym, że się potknę, przewrócę albo zgubię pałeczkę, bardziej boję się zwyczajnie tego, że przegramy.

Pracuje pani z psychologiem regularnie?

Niektórzy robią to prywatnie, ale mamy też psychologa w reprezentacji, który jeździ z nami na ważniejsze zawody, czasami przyjeżdża też na zgrupowania. Możemy rozmawiać i prosić go o wsparcie.

I o co pani prosi po tylu latach startów?

Przed każdymi zawodami są inne obawy. Mimo że jestem bardzo doświadczona, mam za sobą porażki i zwycięstwa, to i tak pojawiają się myśli, które nie powinny. Że będę najsłabsza, że przeciwniczki są lepsze albo lepiej przygotowane. Kotłuje mi się w głowie, a psycholog sobie próbuje z tym poradzić.

No i co mówi: „Nie stresuj się"?

Nie, nie. To zupełnie inna praca. Wiadomo, że stres będzie zawsze, ale psycholog pokazuje nam możliwości, co z nim zrobić, jak się zachować, by mimo to utrzymać pełną koncentrację. Jak przekierować swój wysiłek i zrobić to, co potrafimy najlepiej. Każdy lekarz ma inne metody. To nie jest tandetny coach życia, który będzie krzyczał, że jestem najlepsza. Z każdą osobą pracuje indywidualnie, próbuje do nas dotrzeć. Niektórzy rzeczywiście czasami muszą usłyszeć, że są najlepsi, ale żadne kłamstwo nie przejdzie. Kiedy wiadomo, że mamy dziesiąty czas, nikt nam nie wmówi, że jesteśmy kandydatkami do złota. Takie rozmowy nie miałyby sensu.

Zaprzyjaźniła się pani ze stresem?

Nie, nawet bardzo się nie lubimy. Ale akceptuję, że jest. Wmawiam sobie, że chociaż nic na to nie poradzę, to przetrwam. Czasami myślę sobie, jak bardzo nie chcę, nienawidzę siebie, że idę na start biegu o jakieś mistrzostwo. Często tak się zdarza. Jedna z koleżanek ze sztafety ma zupełnie inne podejście – nigdy się nie stresuje, bardzo luźno podchodzi do wszystkiego. Niektórzy wymiotują, co chwilę biegają do toalety, a ona twierdzi, że gdyby miała tak przed każdym startem, to by się wykończyła. Też nie lubię tego stresu, kiedy mam paraliż i nie chcę biegać, też się martwię, że się wykończę, że osiwieję. Ale nic na to nie poradzę.

Andre Agassi mówił, że nienawidził tenisa.

Wiem. Ja też miewam takie myśli o bieganiu. I nawet później, kiedy wygram, stoję i zastanawiam się, czy było warto. I myślę, że nie. Te chwile radości nie wynagradzają wysiłku i nerwów przed zawodami. Ale to trwa chwilę, bo po kilku dniach staję na bieżni i znowu chcę walczyć i poczuć adrenalinę. Złe myśli są moim uzależnieniem, tak jak sport, który trochę kocham, a trochę nienawidzę.

Może startuje pani z próżności, dla sławy?

Każdy sportowiec musi być trochę próżny, ale chyba nie dlatego biegam. Nie podoba mi się szum wokół mnie, jaki pojawia się po medalach. Ludzie dzwonią, zapraszają do telewizji, a ja myślę sobie, że tylko pobiegłam i teraz mam ochotę usiąść przed telewizorem, napić się herbaty, a później wyjść na spacer z psem. I dajcie mi wszyscy święty spokój. Nie chcę tego gwaru, poklasku, nie chcę słuchać, jaka jestem wspaniała. Z drugiej strony, kiedy przegram i patrzę na kogoś innego, kto celebruje zwycięstwo, to ukłucie zazdrości jednak jest. Może to jest ta próżność, że chcę być najlepsza? Ale robię to sama dla siebie, a niekoniecznie po to, żeby mnie inni doceniali. Chodzi o to, żebym ja była zadowolona i żeby mój mąż i rodzina byli zadowoleni. To oni wiedzą, ile kosztował mnie sukces, to jest nasze wspólne osiągnięcie.

Do zainteresowania mediów też się pani przyzwyczaiła?

Są to oczywiście dodatkowe obowiązki, ale przyjemne. Problemem jest tylko to, że naprawdę mam mało czasu dla siebie. Jestem poza domem jakieś 250 dni w roku i kiedy w końcu mogę zobaczyć się z mężem na dłużej niż jeden dzień, to chciałabym posiedzieć w domu. A tu muszę nagle jeździć i okazuje się, że trzy tygodnie wakacji spędzam w samochodzie, udzielam wywiadów, załatwiam różne sprawy. Andrzej się na mnie wkurza: „Wyjdź z tego Instagrama, Facebooka, nie wstawiaj nic, z nami posiedź, z rodziną". Marudzi, że nie ma mnie dla niego, a jestem dla wszystkich.

Pani mężowi polski sport wiele zawdzięcza. Po igrzyskach w Rio przekonał panią, że nie warto jeszcze kończyć kariery.

Rzeczywiście miałam takie myśli, bo nie zdobywałam tego, co chciałam. Nie czułam się najlepsza, a przecież o to chodzi w sporcie, by kimś takim zostać, albo przynajmniej widzieć na to szansę. Rodzina, ale głównie mąż, tłumaczyła mi, że dopiero zaczynam swoją karierę, że mam talent i nie wolno mi się za szybko poddawać. Mówili mi, że wszystko dopiero przede mną i że chyba nie chcę skończyć jako ktoś, komu wystarczył sam udział w igrzyskach. Po tylu latach walki, muszę się postarać, żeby zaistnieć, coś osiągnąć, żeby moje nazwisko było znane. Wszystko na marne? To rzeczywiście byłoby bez sensu, zaufałam najbliższym i okazuje się, że dobrze na tym wyszłam. Przez trzy lata od tego czasu stałam się jedną z najbarwniejszych zawodniczek na moim dystansie i jedną z najlepszych w Polsce. Lepsze wyniki ode mnie osiągnęły tylko trzy biegaczki. Rozwinęłam się pod względem wyników, ale także jako człowiek, inaczej patrzę na siebie, na życie. Wierzę w swoje możliwości jeszcze bardziej i mogę wreszcie powiedzieć, że je znam.

Szczyt będzie w Tokio?

Czas tak szybko leci, że igrzyska są już za chwilę. Po Rio bałam się, że nie dam rady tyle wytrzymać, że nie mam szans, a teraz jak pomyślę, że w przyszłym roku miałabym przestać biegać, to chyba jednak zmienię zdanie. Kończyć karierę, kiedy biega się tak szybko? Niemożliwe. Chciałabym w Tokio wywalczyć z dziewczynami medal w sztafecie, a później dokończyć rok, a może i jeszcze jeden. Nie wiem, jakie będę miała plany, czy będę chciała już mieć dzieci i osiąść gdzieś na stałe. Jeśli utrzymam formę, nie będę miała kontuzji, to wtedy podejmę ostateczną decyzję.

Jaki medal w sztafecie na igrzyskach będzie sukcesem?

Jakikolwiek. To będzie taki poziom, że miejsce w pierwszej trójce będzie gigantycznym osiągnięciem. Dużo większym niż srebro na mistrzostwach świata w Dausze. Pewnie też trzeba będzie po raz kolejny pobić rekord Polski, żeby w ogóle się liczyć.

Z Amerykankami wygrałyście w maju w Jokohamie, z Jamajkami – w Katarze. Nie ma już rywalek z kosmosu? Wszystko jest w waszym zasięgu?

Rywalki z kosmosu wciąż są. Widzieliśmy, co w finale pokazała Salwa Eid Naser. W ogóle się tego nie spodziewałam – taka dziewczynka, niższa o głowę, nie że jakoś super nabita mięśniem i taki niesamowity wynik wykręciła w swoim piątym biegu. Myślę, że nigdy nie będę w stanie biegać w granicach 48 sekund. Może gdybym była prowadzona od dziecka jak należy, to mogłabym dziś biegać szybciej, ale obecnie to jest dla mnie niewyobrażalne. Nie wiem, jak miałabym tego teraz dokonać, z jak dużej górki musiałabym biec. Do kosmosu mam daleko. Ale wierzę, że w sztafecie, to możemy z amerykańskim kosmosem rywalizować, jak równe z równymi.

Co to znaczy, że „gdyby była pani prowadzona jak należy"?

Bo nie byłam. Na początku skakałam wzwyż, miałam przejścia zdrowotne, a później treningowe – z trenerami, którzy nie znali się na swojej pracy. Dopiero Marek Trzciński wprowadził metody, które mi bardziej odpowiadały, ale tak naprawdę odżyłam, gdy trafiłam w ręce mojej mamy, która została moim trenerem. Ale też musiało minąć trochę czasu, zanim poznała tajniki ćwiczeń, których potrzebuję, i opracowała sposób na poprawę moich rezultatów. To przy niej naprawdę się rozwinęłam.

Trochę nie wyobrażam sobie pracy z mamą.

A ja z tatą. Z mamą nie mam problemu.

Nie pojawiają się nieporozumienia, które później przenosicie na grunt prywatny?

Zdarzają się, ale rzadko. Ufam mamie, ona mnie czuje. Nie pyskuję na treningu, nie podważam jej metod, chociaż tak bywało na początku. Teraz wiem, że każde ćwiczenie jest po coś, że nie muszę robić niczego bez sensu. Mama wszystko mi tłumaczy, rozumiemy się i nie tracimy czasu na głupie gadki.

Zawsze była pani córeczką mamusi?

Tak. Mam jeszcze o rok młodszego brata, więc tata też nie był sam.

A dlaczego nie wyobraża sobie pani pracy z tatą? Jego żeglarska przeszłość wymagałaby większego przekwalifikowania?

Nie dogadalibyśmy się. On wie wszystko najlepiej i nie ma dyskusji. Cały czas byśmy się kłócili.

Jaki miała pani dom?

Byłam kochanym dzieckiem, rodzice zawsze mi mówili, że jestem mądra, piękna i ze wszystkim sobie radzę. Może dlatego wyrosłam na pewną siebie kobietę, która wie, że nawet jak coś nie idzie, to i tak zaraz pójdzie. Wsparcie rodziny jest dla mnie podstawą, bez niego byłoby mi bardzo trudno. Mówi się, że można wyjść ze wsi i coś osiągnąć, albo z małej miejscowości, albo z patologicznych rodzin – i rzeczywiście można, ale do tego trzeba mieć cholernie silny charakter. Zawsze musi być ktoś, kto nami pokieruje, nieważne, czy bliscy, czy przyjaciele. Ja miałam takie osoby – ktoś wiedział lepiej i potrafił wskazać mi kierunek, kiedy miałam fiu-bździu w głowie. Jak ktoś idzie na własną rękę, bez wsparcia, to tym silnym charakterem robi karierę „na przekór", na zasadzie „ja wam wszystkim pokażę", ale to trudniejsza wersja dla twardzieli.

Płacze pani częściej z żalu czy radości?

Z żalu, bezsilności i smutku. Z radości bardzo rzadko, wtedy cieszę się całym ciałem. Czasami nie wytrzymuję, kiedy nie mam siły na zawodach czy po treningach, jednak nie są to częste przypadki. Na filmach też mi się zdarza płakać, ale jak nikt nie patrzy. W ogóle najczęściej płaczę w samotności – nic nikomu nie mówię, tylko siadam i płaczę, nawet z głupich powodów. Hormony źle działają, coś upuszczę, coś mi wypadnie i ryczę. Staję się typową babą.

A płacze pani w samotności, bo musi uchodzić za twardzielkę?

Musieć pewnie nie muszę, ale chcę. To podświadome. Niech wszyscy myślą, że jestem niezniszczalna i ze stali.

A nie chciałaby pani tak czasami w domu zrzucić zbroi?

W domu to ja jestem, o mój Boże, najsłabsza na świecie. Każdy słoik daję mężowi, żeby otwierał. Pokazuję, że potrzebuję pomocy. „Jak mi źle, przynieś mi herbatki. Zrób obiad. Nie mam siły" – powtarzam. Nie trwa to długo, ale są momenty, kiedy chcę być słabą kobietką. Czasami jestem słaba tylko po to, żeby mąż poczuł się mężczyzną. Poradziłabym sobie, ale nie chcę.

Podobno często pani marudzi?

Non stop. Zdarzają się takie momenty, że wszystko jest na „nie" i irytuje mnie każdy drobiazg. Ale tak ma chyba każdy człowiek. Na co dzień jestem marudą treningową, przed startem też narzekam. Choć wiem, że będzie dobrze to i tak gadam, że będzie źle. Pesymistycznie wszystko widzę. Wyrzucam te myśli z siebie, bo w środku wiem, że będzie dobrze, i tak sobie tylko gadam. A może robię to po to, żeby mnie przekonywali, że jest inaczej.

A czyta pani o sobie komentarze w internecie?

Już nie. Kiedyś mi się zdarzało, ale częściej się śmiałam, niż załamywałam. Ludzie piszą straszne pierdoły, są bardzo zawistni. Nie wyrażają opinii, tylko sieją hejt. Po moim ślubie pojawiły się zdjęcia z wesela i nikt, ale naprawdę nikt, nie napisał pozytywnego komentarza. Ludzie prosto w oczy mi mówili, że pięknie wyglądałam, a ceremonia była cudowna, a później czytałam prawdę internetu: że miałam rękawiczki niepasujące do sukienki, że mój mąż to mógłby się ogolić, bo wygląda jak talib, że mam profil jak ptak, a zamiast nosa klamkę. Nie brałam tego do siebie, bo wiem, że wyglądałam pięknie i był to najwspanialszy dzień mojego życia, ale byłam zszokowana, ile w ludziach jest zawiści. Nawet jakbym pomyślała, że ktoś ma brzydką sukienkę, to i tak bym tego nigdy nie napisała.

Jest pani zazdrosna o sukcesy innych? Wspominała pani w jednym z wywiadów, że kiedy wygrała pani z Justyną Święty, prasa pisała, że to ona przegrała, zamiast pisać o zwycięzcy.

Moment był fajny, bo wygrałam, niefajny, bo zostałam w cieniu. Było jakieś tam małe ukłucie żalu, ale proszę mnie dobrze zrozumieć – kiedy Justyna wchodziła do finału wielkiej imprezy, to jej zazdrościłam, bo też chciałam się tam znaleźć, jednak cieszyłam się, że ona tam weszła, że mamy Polkę w finale, że mam tam koleżankę. Czym innym było jednak, kiedy nie dostrzegano moich zwycięstw, to było dla mnie nieprzyjemne. Bliscy szybko jednak postawili mnie do pionu, przypomnieli mi, że muszę sama znać swoją wartość, niczym się nie przejmować. Jestem ambitna, ale nie chorobliwie, raz jedna jest na szczycie, raz inna.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

(redaktor naczelny WP SportoweFakty)

Plus Minus: Wojciech Szczęsny czy Łukasz Fabiański?

Andrzej Witan.

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami