Fotografowie uwiecznili moment składania podpisu, pr-owcy rozesłali do dziennikarzy odpowiednie komunikaty. Ale tak naprawdę to przede wszystkim Cannes ma kłopoty związane z gender. Tam wśród dwudziestu kilku konkursowych filmów zwykle jeden czy dwa są dziełem kobiet.
Berlin nigdy z tym problemu nie miał. W tym roku z 400 wyświetlanych na Berlinale filmów – za 191 odpowiedzialne są kobiety. Z poprzedniego festiwalu ze Złotym Niedźwiedziem wyjechała Rumunka Adina Pintilie, w tym roku o tę statuetkę walczy 7 pań i 9 panów.
Kobiety coraz częściej są też dzisiaj w filmach postaciami pierwszoplanowymi. W nakręconej na czarno-białej taśmie „Elisie & Marceli” Hiszpanka Isabel Coixet opowiedziała o miłości dwóch kobiet na przełomie XIX i XX wieku, gdy lesbijki były osądzane i skazywane na więzienie. Tytułowe bohaterki walczą o swoje uczucie, nawet uciekając się do forteli, gdy jedna z nich przebiera się za mężczyznę, ale nie mogą uniknąć tragedii.
Piękny, stylowy obraz nie ma w sobie nachalności. Jest opowieścią o prawie do bycia sobą, do osobistych wyborów, które niekoniecznie muszą być akceptowane przez społeczeństwo. Ta historia naprawdę wydarzyła w hiszpańskim miasteczku La Coruna, gdzie ślub w 1910 roku wzięły dwie kobiety, a jedna z nich udawała mężczyznę. Ale na końcu filmu reżyserka podaje liczby i przypomina, że w większości krajów świata małżeństwa jednopłciowe wciąż są nieakceptowane, a w wielu miejscach do dzisiaj za „zakazaną” miłość grozi więzienie.
Ciekawe filmy pokazały też Macedonka Teona Strugar Mitevska, Austriaczka Marie Kreutzer czy Niemka Nora Fingscheidt. W „Bóg istnieje, ma na imię Petrunia” Mitevka opowiedziała o patriarchalnym, zdominowanym przez mężczyzn świecie, w którym kobieta walczy o swoją godność i równe traktowanie.