Wracając do mojej skrzywionej perspektywy, to nie tylko mogę użyć angielskiego zwrotu, że żyję w bańce, ale w przełożeniu na polskie realia oznacza to, że nie byłam od pół wieku ani w barze mlecznym, ani na stadionie piłki nożnej, ani na wakacjach nad Bałtykiem, a do niedawna nie wiedziałam nawet, co to jest disco polo. Gorzej – czytam tylko wyrywkowo wiadomości z internetu.
Kilka miesięcy temu nieświadomie nacisnęłam guzik w moim programie kablowym, wyskoczyła mi dosyć koszmarna TVP Polonia i teraz nie wiem, jak się z tego wypisać. Ale też z uporem maniaka oglądam prawie co wieczór „Wiadomości" TVP. Mogłabym się nad nimi poznęcać, ale zrobiły to już pióra lepsze niż moje. Oglądam więc te wiadomości, zgrzytając zębami, i w jednym tygodniu stawiam kreseczki, kto się ile razy pojawił w roli świętego Jerzego, w innym tygodniu – ile razy pokazano jakąś nieznaną mi panią z opozycji śpiewającą sprośne czastuszki, a od końca sierpnia oglądam i słucham, co różne ważne osoby mówią o prezydencie Trumpie, oczywiście w kontekście „Trump a sprawa polska".
Proszę mnie dobrze zrozumieć: naprawdę uważam, że polska polityka zagraniczna osiągnęła w stosunkach z USA wielkie sukcesy w ciągu ostatnich kilku lat. Ale wydaje mi się, że niektóre z tych sukcesów spadły na niektórych polityków jak, nie przymierzając, manna na Izraelitów w drodze do Ziemi Obiecanej.
Symbol Polski – orzeł – jest pięknym, dumnym ptakiem i symbolem wielu krajów, na przykład Stanów Zjednoczonych, Rosji i Niemiec, ale również Albanii, Meksyku, Kurdystanu i Czarnogóry. Wydawałoby się, że orzeł zobowiązuje, ale oczywiście nie wszystkich i nie zawsze. Czasami chciałoby się krzyknąć do ekranu telewizora: „Panowie, opamiętajcie się! Przecież nie wypadliście sroce (ang. magpie) spod ogona". Zachwycają mnie przede wszystkim ważni doradcy do spraw amerykańskich, którzy robią wrażenie, że tak jak prezydent Trump nie znają Konstytucji USA i są przekonani, że przyjeżdżają do kraju łagodnej dyktatury, i to w dodatku dyktatury dynastycznej.