Dla tych, którzy utożsamiają się z Polską, istnienie państwa stawało się fundamentalną sferą odniesienia. Kolejne pokolenia wyraziście doświadczały jego łatwej utraty i mozolnego wskrzeszania. Rzeczpospolita wiąże mocno swych ludzi własną podmiotowością: gdy ją gubi, niesie im najgłębszą destrukcję; gdy odzyskuje, wspiera silniej, niżby to tłumaczył status obywatela. W pełni zjawisko to obrazuje historia minionych dziesięciu dekad.
Istnieją państwa, ustabilizowane i bezpieczne, których niepodległe trwanie nie rodzi pytań – bo nie jest niepewne, jako wpisane w porządek świata, jako oczywistość. Z Polską od dawna jest inaczej. Po odrodzeniu przed stu laty nie było okresów, w których niepodległość mogłaby spowszednieć. Przed 1918 r. była marzeniem; po listopadzie – zadaniem do wykonania, z czasem ponad siły; po wrześniu – bólem egzystencjalnym; po Jałcie – nierealistycznym snem. Odzyskaliśmy ją, by w III RP zabezpieczyć od zewnątrz, lecz nie porządkiem wewnętrznym. A niepodległość nie powinna już budzić niepokoju.