W Polsce na stwardnienie rozsiane (SM) choruje od 40 do 60 tys. osób, najczęściej pomiędzy 20. a 40. rokiem życia. Choroba u jednych rozwija się wolno, u innych szybko prowadzi do znacznej niesprawności. Jej charakter zależy od lokalizacji ognisk zapalnych w ośrodkowym układzie nerwowym. By spowolnić jej rozwój i zmniejszać liczbę tzw. rzutów choroby, czyli nagłych zaostrzeń, najważniejsza jest szybka diagnoza oraz włączenie właściwej terapii.
Dwie linie leczenia
W leczeniu SM, w zależności od przebiegu i stopnia zaawansowania choroby, dostępne są dwie linie: terapia I linią, która daje ponad 30 proc. szans na zahamowanie rozwoju choroby, oraz II linią – daje od 50 do 70 proc. szans. W Polsce są dostępne wszystkie leki na SM, ale te najskuteczniejsze (II linia) nie są dla każdego. Na drodze stają przepisy, w myśl których pacjent musi być najpierw leczony zgodnie z I linią i to leczenie musi się okazać nieskuteczne, tzn. muszą wystąpić dwa zaostrzenia choroby w ciągu roku. A jeśli już spełni ten warunek, pojawia się drugi problem: pieniądze.
Z raportu naukowców Uczelni Łazarskiego „Społeczno-ekonomiczne skutki stwardnienia rozsianego (SM) w Polsce (Biała księga)" wynika, że w wielu polskich ośrodkach chorzy czekają ponad rok na rozpoczęcie terapii. Dla porównania w Czechach pacjent na takie leczenie nie może czekać dłużej niż osiem tygodni.
Zdaniem prof. dr. hab. n. med. Krzysztofa Selmaja, kierownika Kliniki i Katedry Neurologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 1 UM w Łodzi w Polsce leczonych jest ok. 12 proc. spośród 45 tys. chorych na SM, podczas gdy w innych krajach europejskich dostęp do terapii ma 30–40 proc. pacjentów, czyli wszyscy ci, którym terapia pomaga.
„Jesteśmy jednym z nielicznych krajów, w których się czeka na kolejne zaostrzenie choroby, by mieć tzw. pewne rozpoznanie. Dopiero wówczas rozpoczyna się leczenie" – pisze w raporcie UŁ prof. Selmaj.