Na 7 maja w harmonogramie prac Sejmu jest wpisane rozpatrzenie stanowiska Senatu w sprawie tzw. stuprocentowych wyborów korespondencyjnych. Mija już miesiąc od przyjęcia tej ustawy przez Sejm, który pracował szybko, zaś ustawa przeleżała w Senacie pełny miesiąc. Opozycja nie chce tych wyborów w takiej formie i terminie, więc wykorzystała swój czas by między ewentualnym klepnięciem ustawy – mimo sprzeciwu Senatu – a wyborami było zbyt mało czasu by je zorganizować. W międzyczasie wydarzyło się i pozmieniało tak dużo, że publiczność coraz mniej rozumie, o co chodzi, nie ma pełnej wiedzy i w sytuacji niepewności może reagować nieracjonalnie. Postanowiłem się przyjrzeć temu tuż przed posiedzeniem Sejmu, bo nawet dziś wpadają kolejne „wrzutki” z sugerowanymi posunięciami uczestników tego zamieszania.
Pytanie zasadnicze jest o tyle proste, co trudne – o co będzie toczyć się gra 7 maja? Uprzedzam, że odpowiedzi będą mniej łatwe, bo spróbuję odnieść się do tego, opierając się na faktach, a wyczuwam u większości priorytety emocjonalne. A więc co będzie przedmiotem obrad Sejmu? Na razie wyłącznie przyjęcie lub nieprzyjęcie weta lub poprawek Senatu do ustawy o stuprocentowych wyborach korespondencyjnych i możliwości przesunięcia terminu wyborów przez Marszałka Sejmu. Jeśli Sejm nie odrzuci postanowień Senatu, czyli „uwali” własną ustawę, to na stole zostaje tylko termin 10 maja i wybory mieszane (dla części w lokalach wyborczych, a dla seniorów i ludzi w kwarantannie – korespondencyjnie). Uwaga – nie ma innego prawa na obecną chwilę. Mówienie o tym, że trzeba wybory odroczyć za pomocą stanu klęski żywiołowej, to chciejstwo. W konstytucji jest to możliwość przyznana rządowi, a nie przymus. Rząd może z tego skorzystać i pewnie by już dawno musiał, gdyby nie narzędzie pozostawione przez poprzedników, czyli ustawa Tuska z 2008 roku. Wymyślona na te same okoliczności, czyli jak zrobić, żeby w czasie epidemii (wtedy świńskiej grypy) władza miała kompetencje jak podczas stanu nadzwyczajnego, ale nie musiała zawieszać wyborów, które mogą pójść lepiej rządzącym wcześniej, a później już gorzej. Czyli dziś Sejm, ale tylko za sprawą Gowina, może przyjąć poprawki Senatu do dalszego procedowania lub uznać opinię Senatu, co kończy możliwość wyborów na 10 lub do 23 maja w formie całkowicie korespondencyjnej, a pozostawia już tylko funkcjonujące rozwiązanie z wyborami mieszanymi i datą 10 maja.
PiS ma właściwie jeden kłopot – ma już ustawę, która daje możliwość przeprowadzenia wyborów, bez pytania Sejmu o cokolwiek, nawet bez głosów Gowina. Ale ma zawity termin na 10 maja, a z tym się może nie wyrobić, bo będzie miał trzy dni na zorganizowanie wyborów. W co prawda mocno standardowym trybie, ale np. przy ujawnionym już oporze samorządów nie wyrobi się z terminem. Możliwość przesunięcia terminu wyborów przez marszałek Sejmu znajdowała się w tym drugim przedłożeniu, które może w czwartek upaść (PiS co prawda walczy do końca, ale wydaje mi się, że jak nie będzie pewny wygranej tego głosowania, to senacką uchwałą nawet się nie zajmie).
Więc jest tak – wybory (oczywiście pomijając wersję z którymś ze stanów nadzwyczajnych) muszą się odbyć w konstytucyjnym terminie, czyli między 100 a 75 dniem przed upływem kadencji obecnego prezydenta, co daje nam końcową datę do 23 maja. To daje PiS-owi możliwość pewnego manewru i czas na przygotowanie się do wyborów. Ale termin 10 maja już stoi, bo został ogłoszony wraz z całym harmonogramem wyborczym.
Co może więc zrobić PiS? Po pierwsze – nic. I wybory odbędą się w trybie mieszanym, ale 10 maja. Jak PiS uzna, że się nie wyrobi, to może powalczyć o przesunięcie terminu do 23 maja, ale za pomocą dość kontrowersyjnych działań. Przede wszystkim nie może się uzależnić od decyzji Sejmu, bo ten – w wariancie odrzucenia ustawy o 100-procentowym głosowaniu korespondencyjnym – już się mu postawił i będzie się w tej sprawie stawiał. Są do tego na razie objawione dwie drogi – przez Trybunał Konstytucyjny i poprzez poświęcenie swego króla kier. Bo istnieje wersja, że dla dobra sprawy i zrealizowania scenariusza szybszych niżby chciała opozycja terminów wyborów, prezydent Duda miałby zrezygnować z piastowania funkcji przed jej zakończeniem. Wtedy biegną terminy konstytucyjne bez udziału parlamentu i marszałek Sejmu ma 14 dni od zrzeczenia się na ogłoszenie nowych wyborów, które mogą się odbyć po 60 dniach od tego ogłoszenia. Ale ten wariant będzie „kosztował” PiS co najmniej 74 dni zwłoki i wejdzie w scenariusz korzystniejszy dla opozycji, która chce wyborów później. Druga wersja utrzymuje termin do 23 maja, a wiąże się z wnioskiem dotyczącym wyborów do Trybunału Konstytucyjnego i przywrócenie zadania organizacji wyborów Państwowej Komisji Wyborczej, której była niedawno pozbawiona.