[b]"Rz": Prezydent Barack Obama obiecał 100 milionów dolarów pomocy i wysłał tysiące amerykańskich żołnierzy na Haiti. Powiedział także, że kryzys na Haiti to moment, w którym Ameryka powinna pokazać, że jest liderem. Stany Zjednoczone i Haiti nie były jednak dotąd najlepszymi sąsiadami. Sądzi pan, że trzęsienie ziemi będzie szansą na zupełnie nowe stosunki między tymi krajami?
Robert B. Killebrew:[/b] Nie ma pan racji, mówiąc, że nie byliśmy dotąd dobrymi sąsiadami. Z pewnością staraliśmy się być dobrymi sąsiadami, wydaliśmy miliony dolarów na rozwój tego kraju. Tysiące Amerykanów walczyło na Haiti z ubóstwem, chorobami i pomagało w budowie państwa. W USA mieszka też dziś wiele milionów Amerykanów, którzy przybyli z Haiti. Patrzymy więc na to trzęsienie ziemi jak na kataklizm, który zniszczył mały, przyjazny nam kraj, i oczywiście zrobimy wszystko co w naszej mocy, by pomóc.
[b]Dzięki zaangażowaniu takich gwiazd jak Brad Pitt, Angelina Jolie czy urodzonego na Haiti muzyka Wyclefa Jeana w ciągu zaledwie kilku dni udało się zebrać wiele milionów dolarów. Eksperci mówią o rekordzie i przekonują, że tak ogromnych kwot w tak krótkim czasie ludzie nie wpłacali jeszcze nigdy w historii. Dlaczego właśnie teraz Amerykanie są aż tak hojni? [/b]
Przede wszystkim dlatego, że to katastrofa na ogromną skalę bardzo blisko naszych granic. A Amerykanie są hojni. Wcale nie dziwi mnie więc fakt, że zarówno rząd, jak i prywatni darczyńcy są gotowi wydać bardzo dużo pieniędzy na wsparcie tego kraju. Główne pytania, które musimy sobie teraz zadać, to jak szybko możemy sprowadzić pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi i jak potem mielibyśmy wspierać ludzi w odbudowie państwa. Haitańczycy to bowiem wspaniali, ciepli ludzie, ale dotąd mieli trudności w tworzeniu stabilnego rządu, trwałego systemu politycznego czy państwa prawa. Właśnie z tego powodu na Haiti obecna jest misja ONZ, która przybyła, gdy jeszcze ja tam byłem, czyli w 1994 roku.
[b]Wiadomo, że kraje, które po tsunami błyskawicznie otrzymały pomoc z USA, stały się proamerykańskie. Czy na tego typu operacje ratunkowe można też patrzeć jak na swego rodzaju działania public relations? [/b]