Pół roku temu, 10 kwietnia, o 7.23 rządowy tupolew 154M wystartował z lotniska Okęcie. Wiózł prezydenta, 88 innych członków oficjalnej delegacji, siedem osób załogi na uroczystości do Katynia. Lot o kryptonimie PLF 101 zakończył się tragicznie. O 8.41 samolot uderzył w ziemię, tuż przed pasem do lądowania rosyjskiego lotniska Siewiernyj. Zginęli wszyscy obecni na pokładzie.
Można się domyślać, że ani śledczy, ani eksperci badający katastrofę nie wskażą jednej przyczyny tragedii. Będzie to zapewne splot czynników. Badane jest wszystko: od szkolenia załóg, sytuacji w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, przygotowań do lotu przez stan techniczny samolotu, wyposażenie lotniska, kwalifikacje kontrolerów, kończąc na drobiazgowej analizie samego lotu, zwłaszcza tego, co się działo podczas podchodzenia do lądowania.
Co się działo przed wylotem? Niedawno prokurator generalny Andrzej Seremet nie wykluczył, że któraś z osób odpowiedzialnych za organizację wizyty może usłyszeć zarzuty. To nie dziwi, bo przed wylotem i prezydenta, i premiera (który był w Katyniu 7 kwietnia) panował rozgardiasz. Rosjanie spóźniali się z przekazaniem kart podejścia do lotniska Siewiernyj – ostatecznie polskie samoloty rządowe posługiwały się dokumentami z 2009 r. i to przesłanymi faksem. Załogi przed wylotem nie dysponowały aktualną prognozą pogody z lotniska. Na pokładzie nie było rosyjskich nawigatorów, którzy powinni znać procedury obowiązujące na wojskowym lotnisku pod Smoleńskiem i których zadaniem byłaby komunikacja z wieżą.