Centrum rewolucji libijskiej to teraz bulwar nad Morzem Śródziemnym w Bengazi. W budynku sądu spotykają się władze rewolucyjne, a pod nim przepływają tłumy rozradowanych wolnością ludzi. Przychodzą tu też rodziny ofiar dyktatury. Wreszcie mogą wykrzyczeć swoje tragiczne historie.
– Tu, tu jest mój brat – brodaty Ibrahim al Abidi, emerytowany inżynier, pokazuje na czarno-białe zdjęcie, jedno z prawie dwustu na długim transparencie rozwieszonym przed sądem. Jego brat, Salem, też inżynier, został zamordowany w 1996 roku. – Nie był żadnym wywrotowcem, może miał wątpliwości, że powinno być inaczej. I go zabili. Kaddafi chciał mieć wszystkich pod butem. Miał być jeden przywódca i pokorna masa – mówi Ibrahim, uderzając znacząco nogą w chodnik.
Wieczorami rodziny ofiar stają przy bulwarze i śpiewają hymn rewolucji „Nigdy się nie poddamy". Piosenkę brzmiącą tak smutno, że nie trzeba znać arabskiego, by ciarki chodziły po plecach i łzy napływały do oczu.
W tłumie wdów i sióstr zamordowanych w ostatnich 20 latach jest i wysoki starszy pan w tradycyjnym arabskim stroju i arafatce owiniętej wokół głowy. – Mój syn, zwykły robotnik, zniknął nagle w marcu 1993 roku. Trzy lata później przyszła policja i powiedziała, że nie żyje. Ciała nie ma do dzisiaj. Tak jak nie było żadnego wyroku – opowiada 75-letni mężczyzna, trzymający w rękach czarno-białe zdjęcie ukochanego syna Fathiego Fejturiego. Potem wyciąga stare urzędowe pismo i po raz setny przebiega je wzrokiem. Jest tam napisane, że Fathi nie żyje. Ale nic nie ma o tym, jak umarł i gdzie został pochowany.