Europejski futbol żyje między Hiszpanią a Niemcami. To nie są tylko faworyci, to są wzory do naśladowania, dwie szkoły ładnej gry, imperia dobrze wymyślone i umacniane przez lata: talentem, pieniędzmi, wychowaniem młodzieży. Po rundzie grupowej wiemy już, że te dwa królestwa nie wejdą sobie w drogę wcześniej niż przed finałem. Ale wiemy też, że idą na to spotkanie ciężkim krokiem.
Obrońca tytułu czuje, jak to nazwał „El Pais", wagę purpury. Wszyscy chcą bić mistrza, który rządzi tak długo. Hiszpanie, ze swoją grą podań i bandą niby-pomocników i niby-napastników, wpuścili kilka lat temu wirusa w krwiobieg futbolu, unieruchamiając stare systemy alarmowe, zachęcając wszystkich do naśladowania. Dzięki temu mamy piękny turniej, z mnóstwem goli. Ale już powstają nowe przeciwciała, jeszcze nie zwycięskie, ale coraz mocniejsze.
A płaci za to Hiszpania, która w Euro jest tą samą drużyną, którą pamiętamy z mundialu w RPA. Jak napisał jeden z hiszpańskich komentatorów, tiki-taka wygląda inaczej, gdy się ją gra dla przyjemności, a inaczej, gdy ze strachu. Mistrzowie znów, jak w Afryce, męczyli się w rundzie grupowej, ryzykując nawet odpadnięcie, znów ich ratował Iker Casillas interwencjami nie z tej ziemi i trener Vicente del Bosque świetnymi zmianami.
Jowialny starszy pan, któremu czasami hiszpańskie media ciosają kołki na głowie, bo czują, że mogą – jego poprzednikowi Luisowi Aragonesowi nie mogły – znów wszystkich wywodzi w pole. Gdy my naiwnie krzyczymy: Hiszpania, fantazja, polot, on stał się mistrzem jednozeryzmu. Takim wynikiem jego drużyna kończyła wszystkie mecze w pucharowej fazie mundialu. A mecz z Chorwacją pokazał, że jednozeryzm trzyma się mocno i że największą siłą Hiszpanii pozostają rezerwowi.
To ją odróżnia od Barcelony z ostatnich lat, wiernej planowi A aż do pięknej śmierci. Reprezentacja nie jest zakładnikiem jednego planu, a del Bosque widzi więcej. Wielu się pukało w głowę, gdy przeciw Chorwatom zdejmował z boiska Fernando Torresa, a wprowadzał Jesusa Navasa. A to on strzelił zwycięską bramkę.