Piłkarzy, którym nowe porządki się nie podobały, Loew się pozbywał. Odsunął Michaela Ballacka, Thorstena Fringsa, którzy wcześniej rządzili drużyną. Do Ballacka Klinsmann mówił czule „Capitano", a jego następca robił wszystko, by władzę kapitana ograniczyć. Loew to piłkarski postmodernista, uważa, że skoro hierarchie runęły w społeczeństwie, to w szatni też się ich nie utrzyma.
Samiec alfa na czele szatni był dobry na czasy Beckenbauera, Rummenigge czy Matthaeusa, dziś trzeba grupą zarządzać inaczej. Podczas mistrzostw Europy cztery lata temu Ballack podpadł mu kłótniami o taktykę, i gdy z mundialu w RPA wyeliminowała kapitana kontuzja, Loew odetchnął, opaskę przekazał Philippowi Lahmowi, a drużyna odżyła i zaczęła zachwycać. Ballack już nigdy nie dostał powołania na mecz o punkty. Loew zaproponował mu tylko jako benefis towarzyski mecz z Brazylią, ale Ballack odmówił. Wcześniej jego menedżer nazwał kadrę w jednym z wywiadów bandą gejów (Schwule-Combo), co spaliło ostatni most.
Służyłem do mszy w katolickim kościele. Dom był konserwatywny, a wychowanie surowe
Loew może być czarujący, ale gdy się na coś uprze, nie ma rady. W odróżnieniu od Klinsmanna on swoje wojny toczy po cichu. I na razie wszystkie wygrywa. O jego konflikcie z poprzednim szefem federacji Theo Zwanzigerem i dyrektorem sportowym Mathiasem Sammerem mówiło się, że to już nie zimna wojna, ale epoka lodowcowa. Loew chciał pełnej władzy nie tylko nad reprezentacją, ale i drużynami młodzieżowymi. Nie zgodził się też, żeby ze sztabu kadry usunąć Olivera Bierhoffa, którego działacze nie znoszą. Zresztą nie tylko oni, bo Bierhoff to dziecko szczęścia, z bardzo bogatego domu, syn menedżera z branży energetycznej, pewny siebie. Nazywają go złośliwie „Ja, spółka akcyjna". I muszą jakoś przełknąć to, że wszystko mu się udaje, i że odsunął ich od władzy w kadrze. Bo Loew, przedłużając kontrakt, dostał wszystko, co chciał, i Bierhoff nadal rządzi. Reprezentacja jeszcze nigdy nie była marketingowo tak potężna jak teraz. A trener-model pasuje do niej jak żaden inny.
Z Bierhoffem dogadują się znakomicie. Obaj z dobrych rodzin, choć u Loewów w schwarzwaldzkim Schoenau, niedaleko Freiburga, żyło się dużo skromniej. Ojciec był zdunem, miał firmę zatrudniającą kilkanaście osób. Walczył na froncie, potem odbudowywał Niemcy, oglądając każdą markę. Joachim wspomina, że w jego rodzinie nie wyjeżdżało się na wakacje, czterech synów ubierano tak samo, co dziś sobie rekompensuje, dbając o stroje. Gdy dziennikarz „Die Welt" zapytał, do jakiej subkultury w młodości należał, odpowiedział: – Ministrantów. Służyłem do mszy w naszym katolickim kościele. Dom był konserwatywny, a wychowanie surowe – wspomina.
Jako nastolatek wyjechał do Freiburga uczyć się na handlowca. SC Freiburg to był jego pierwszy klub, potem grał jeszcze m.in. w VfB Stuttgart, Eintrachcie Frankfurt (tam poznał żonę Danielę, córkę prezesa klubu, są razem od ponad 30 lat), w szwajcarskich Schaffhausen i Winterthur. Jako trener zdobył ze Stuttgartem Puchar Niemiec i z Tirolem Innsbruck mistrzostwo Austrii. Pracował też w Turcji w Fenerbahce i Adanasporze. Ale najważniejsze dla jego kariery było to, że na trenerskim kursie spotkał Klinsmanna i odkryli, jak wiele ich łączy.