Jeśli Niemcy meczem z Grecją dali Hiszpanom znać przed ewentualnym finałem: „Jesteśmy na was gotowi", to właśnie dostali odpowiedź: „Jeszcze to przemyślcie". A razem z Niemcami muszą przemyśleć wszyscy ci, którym się wydawało, że patrzą na agonię hiszpańskich mistrzów i ich pomysłu na futbol.
To nie jest piękna Hiszpania, nie według tej miary, którą sama dla siebie ustaliła poprzednim mistrzostwem Europy. Teraz czasami nas zanudza graniem wszerz, brakuje jej rozmachu, dusi się we własnym sosie, przypomina, że słowo tiki-taka powstało nie jako komplement, ale kpina (trener Javier Clemente szydził tak z Barcelony w latach 80.). Jej podania ciągle są wyśmienite, ale trochę się nam już przejadł ten kawior, chcielibyśmy zobaczyć od czasu do czasu coś prostszego, niż próby wejścia z piłką do bramki, ten sam problem mieliśmy w ostatnim sezonie z Barceloną.
Ale pokonać tę przynudzającą Hiszpanię jest tak samo trudno jak wtedy, gdy w 2008 roku nokautowała pięknem. Tym się różni od Barcy. Nie jest tak przywiązana do swoich ideałów, nie uważa piękna za cel sam w sobie, najważniejsze to dopaść rywala.
Francuzom pierwszego gola strzeliła zupełnie nietypowo dla siebie: Xabi Alonso uderzył głową po dośrodkowaniu Jordiego Alby. A rzut karny, wykorzystany też przez Alonso, Hiszpanie zawdzięczają rezerwowym. Santi Cazorla podawał, Pedro został sfaulowany. Vicente del Bosque kolejny raz udowodnił, że jest mistrzem błyskawicznych diagnoz i odmieniania drużyny podczas meczu.