Żywot kolarza zuchwałego

Zmarł Stanisław Szozda. W czasach Wyścigu Pokoju był jednym z najpopularniejszych polskich sportowców.

Aktualizacja: 25.09.2013 00:38 Publikacja: 25.09.2013 00:37

Żywot kolarza zuchwałego

Foto: ROL

Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem z bliska, wyglądał przerażająco źle – skóra, mięśnie i kości, na twarzy cierpienie. Pamiętam doskonale okoliczności: lipiec 1973 r., stadion w Sochaczewie, meta drugiego etapu Tour de Pologne. Pamiętam, bo to był mój debiut w roli kolarskiego sprawozdawcy. Poprosiłem o kilka słów na temat walki na trasie. Stanisław Szozda machał ręką, jakby odganiał muchę. „Nie teraz, nie teraz”, powtarzał ledwo żywy.

Szybko się przekonałem, że wygląda tak samo po każdym etapie. Nieważne: płaskim czy górskim, zwycięskim czy przegranym. Lubił ponarzekać, zwłaszcza na zdrowie. Utarło się, że jak Staszkowi coś dokucza, to znaczy, że jest dobrze. Ten wiecznie obolały Szozda zamieniał się na szosie w wojownika, który gotów jest podjąć każde wyzwanie. Miał cechę niezbędną każdemu wybitnemu sportowcowi: zuchwałość. Kiedy dochodził do najwyższej formy, był najlepszym kolarzem świata.

Wtedy, w lipcu 1973 r., 22-letni Szozda był liderem nowej fali w polskim kolarstwie. On, Edward Barcik, Jan Smyrak, Lucjan Lis mieli się odkuć za dziesięciolecia niepowodzeń polskich cyklistów w mistrzostwach świata. Już się trochę odkuli, kiedy zdobyli w czwórkę brązowy medal w drużynowym wyścigu na 100 kilometrów w Mendrisio (1971). Szozda, który miesiąc przed tymi mistrzostwami zdążył wygrać Tour de Pologne, miał zaledwie 20 lat. Zgodnie z regułą biadolenia wpadł mu w Mendrisio do oka opiłek żelaza. Całe szczęście, bo może nie byłoby tego historycznego medalu…

Mówiąc jednak serio, ów przełomowy sukces był zasługą trenera Henryka Łasaka, który postawił na utalentowanych 20-latków z Szozdą na czele. Rok po Mendrisio, podczas igrzysk olimpijskich w Monachium (1972), legendarny szkoleniowiec dokonał w drużynie jednej zmiany: za Smyraka wstawił Ryszarda Szurkowskiego. I był kolejny medal – tym razem srebrny.

Indywidualnie wciąż jednak polscy kolarze szosowi nie potrafili się wdrapać na podium. Szozda ze swoją zuchwałością i brakiem zahamowań był stworzony do takich wyczynów, ale jego czas jeszcze nie nadszedł. Czy zresztą nadszedł kiedykolwiek? Czy ten wybitnie uzdolniony kolarz dostał tak naprawdę swoją szansę na wielki indywidualny sukces w mistrzostwach świata albo igrzyskach olimpijskich?

Lato 1973 r. nie skończyło się dla marnie wyglądającego Szozdy na stadionie w Sochaczewie. Trener Wojciech Walkiewicz, następca Łasaka, który w styczniu zginął w wypadku samochodowym, przygotowywał swoją mocną grupę do mistrzostw świata w Barcelonie. Na rozgrzewkę kadra wystartowała w wyścigu dookoła Toledo, organizowanym przez kultową postać hiszpańskiego kolarstwa, Federico Bahamontesa. Szozda odniósł tam jedno ze swoich wspaniałych zwycięstw. Nie było na niego mocnych w górach i na finiszu. Wydawało się, że tylko on może zostać mistrzem na trasie wokół Żydowskiego Wzgórza (Montjuic) w Barcelonie.

Najpierw jednak był wyścig drużynowy, w którym Polacy wręcz roznieśli rywali (minuta i 42 sekundy przewagi nad zespołem ZSRR). Dwa dni później, w indywidualnej próbie, karty rozdawał Szozda, ale tej najmocniejszej nie zachował dla siebie. Najpierw zaatakował 70 kilometrów przed metą i pociągnął za sobą Szurkowskiego, Francuza Bernarda Bourreau oraz Duńczyka Vernera Blaudzuna. Potem, 2 kilometry przed finiszem, wykonał manewr ułatwiający ucieczkę koledze z drużyny. Zjechał na prawą stronę szosy, za nim ruszyli Francuz i Duńczyk. Tymczasem Szurkowski pomknął lewym pasem po złoty medal.

Ktoś mniej zorientowany w kolarskich regułach nie zrozumie zachowania Szozdy. Po diabła pomagał rodakowi, skoro sam mógł uciec rywalom i zdobyć złoty medal? Oczywiście stać go było na taką akcję. Nie wykonał jej, bo wedle przedwyścigowych ustaleń liderem drużyny był Szurkowski. A lider to w kolarstwie postać święta, którą należy chronić przed nieszczęściami i której należy pomagać w odniesieniu sukcesu. Szozda wywiązał się więc z obowiązków, po czym mógł już spokojnie zadbać o swoje interesy. Bez większego trudu pokonał na finiszu Blaudzuna i Bourreau i zdobył srebrny medal.

Miał wtedy niespełna 23 lata i wydawało się, że świat kolarski stoi przed nim otworem. Także ten zawodowy, kuszący dolarowymi kontraktami jeszcze podczas pobytu naszej ekipy w Barcelonie. Wówczas jednak amatorstwo polskich sportowców było jednym z filarów ustroju komunistycznego. Kolarze w glorii wrócili więc do kraju, by przygotowywać się do kolejnego Wyścigu Pokoju. Dla Szozdy miała to być szansa na pierwszy wielki międzynarodowy sukces. Wiadomo bowiem było, że nie wystartuje Szurkowski i że tym samym zwolni się stanowisko lidera w polskiej ekipie.

Wyczyny Szozdy w Wyścigu Pokoju A.D. 1974 były czymś niespotykanym w imprezie kolarskiej najwyższej rangi. Polak wygrywał etap za etapem, choć najszybszy w drużynie ZSRR, Siergiej Lichaczew, wychodził ze skóry, by mu w tym przeszkodzić. Lipsk: Szozda, Karl-Marx-Stadt: to samo, Sokolov: znów Szozda, Usti nad Łabą: jeszcze raz. W Mladej Boleslavi Polak ewidentnie dał wygrać przedstawicielowi gospodarzy Antoninowi Bartoniczkowi, kiedy zwolnił na ostatnich metrach. Ale następnego dnia, na zakończenie wyścigu w Pradze, znów okazał się najszybszy. Był w tak dobrej formie, że zapewne wygrałby ten wyścig bez pomocy kolegów, ale mimo wszystko najnowszy model Skody, będący nagrodą dla zwycięzcy, został podzielony na sześć równych części.

Szozda trzymał się kolarskich reguł, ale chyba czuł, że źle na tym wychodzi. Był prostolinijny, do szpiku kości uczciwy, nie potrafił knuć ani spiskować. A może myślał, że nie musi, skoro jest tak znakomitym kolarzem. W mistrzostwach świata, które trzy miesiące po tak wspaniałym dla niego Wyścigu Pokoju odbyły się w Montrealu, zajął czwarte miejsce. Do rywalizacji Szurkowskiego i Szozdy włączył się wtedy z impetem Janusz Kowalski. On się nie zastanawiał nad kolarskimi regułami, nad tym, kto jest liderem, a kto pomocnikiem, tylko został mistrzem świata. I będzie nim po wsze czasy. Szozda zaś – tylko wicemistrzem.

Zaraz po mistrzostwach w Montrealu odbył się Tour de Pologne, podczas którego nasi czołowi kolarze postanowili odreagować swoje frustracje. Przyjechała wtedy do Polski – za specjalnym pozwoleniem międzynarodowej federacji – zawodowa belgijska grupa Ijsboerke. Zespół średniej klasy poradził sobie z polskimi mistrzami, bo ci byli zajęci rywalizacją między sobą. Szurkowski i Szozda walczyli o 20. miejsce na etapie, tak jakby chodziło o medal olimpijski. Wzbudziło to sporą sensację w kręgach nie tylko sportowych. O kolarstwie pisał tygodnik „Kultura”, problem relacji Szurkowski – Szozda poruszył ceniony wówczas felietonista Hamilton. Zaczął się nowy sezon, kłótnie w rodzinie ucichły. Szozda już nigdy nie wrócił do wielkiej formy, jaką zadziwiał w poprzednich latach. W 1975 r. w Wyścigu Pokoju, wygranym przez Szurkowskiego, zajął dopiero 21. miejsce. W mistrzostwach świata miał kraksę już na początku trasy i musiał się wycofać. W następnym roku był drugi w Wyścigu Pokoju, ponad półtorej minuty za Hansem-Joachimem Hartnickiem z NRD. Kolejny start w tej imprezie (1978) przypłacił kontuzją, która zmusiła go do zakończenia kariery.

Spotkaliśmy się z Szozdą po kilku latach. Na trasie Wyścigu Pokoju, jakżeby inaczej. Przyjechał z ekipą amerykańską jako mechanik, choć tak naprawdę był dla Amerykanów kimś ważniejszym – przewodnikiem na zupełnie im nieznanym polsko-czechosłowacko-enerdowskim gruncie. Wyglądał znacznie lepiej niż na stadionie w Sochaczewie, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Namawiałem go na dłuższą rozmowę o dawnych czasach, nie chciał. „Niewiele pamiętam” – żartował. Nieco później rozwinął ten żart. Ktoś go zapytał, co mu najbardziej utkwiło w pamięci z kolarskich czasów. Szozda odpowiedział: „Przednie koło”.

Stanisław Szozda.  Urodził się 25 września 1950 r. w Dobromierzu na Opolszczyźnie, zmarł 23 września 2013 r. we Wrocławiu. Dwukrotny mistrz świata (1973, 1975), dwukrotny wicemistrz olimpijski (1972, 1976) i brązowy medalista mistrzostw świata (1971) w jeździe drużynowej na 100 km. Wicemistrz świata w wyścigu indywidualnym (1973). Zwycięzca Wyścigu Pokoju (1974), Tour de Pologne (1971)

Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem z bliska, wyglądał przerażająco źle – skóra, mięśnie i kości, na twarzy cierpienie. Pamiętam doskonale okoliczności: lipiec 1973 r., stadion w Sochaczewie, meta drugiego etapu Tour de Pologne. Pamiętam, bo to był mój debiut w roli kolarskiego sprawozdawcy. Poprosiłem o kilka słów na temat walki na trasie. Stanisław Szozda machał ręką, jakby odganiał muchę. „Nie teraz, nie teraz”, powtarzał ledwo żywy.

Pozostało 94% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!