Jaki był pana pierwszy krakowski adres?
Andrzej Sikorowski:
Urodziłem się w Klinice Ginekologicznej przy Kopernika. Miejscu funkcjonuje do dzisiaj jako klinika uniwersytecka i przyszła tam na świat moja wnuczka. Potem zamieszkałem w czynszowej kamienicy przy ulicy Siemiradzkiego – w warunkach dość ekstremalnych. Ale było to niedługo po wojnie, do Krakowa przyjechało mnóstwo ludzi, którzy szukali schronienia po pożogach wojennych – sporo warszawiaków i lwowiaków. Mieszkaliśmy z rodzicami w jednym pokoju wydzielonym ze 100-metrowej przestrzeni, co wspominam z sentymentem, pomimo że było przaśnie i ubogo.
Resztę mieszkania zamieszkiwały dwie inne rodziny. W takim sympatycznym kołchozie spędziliśmy wiele lat, chociaż mój ojciec był dziennikarzem i miał szanse „mieć chody". Specjalnie ich nie wykorzystywał. Zaowocowały telefonem, przez co nasz pokój stał się bramą przechodnią, bo sąsiedzi z całego domu przychodzili do nas telefonować jak do budki telefonicznej. Dość wcześnie mieliśmy też radioodbiornik, również dlatego, że tata mojej mamy zajmował się techniką radiową, a nawet sam konstruował radiowe aparaty. Pamiętam taki epizod: przez radio nadawany był koncert Mieczysława Fogga z Warszawy, a moja mama swoim koleżankom z pracy transmitowała występ, przykładając słuchawkę telefoniczną do radiowego głośnika. Dziś ta opowieść musi brzmieć jak kosmiczna bajka.
Mieszkał pan w centrum miasta. Gdzie się pan bawił jako dziecko?