Reklama

Trump odkrył, że Putin go zwodzi. Czy po ultimatum dla Rosji czeka nas przełom?

Donald Trump znów staje się bardziej wojowniczy wobec Rosji i po pół roku swojej drugiej kadencji przypomniał sobie, że Ukraińcy dzielnie się bronią. Jest się z czego cieszyć, czy to tylko jeden z kolejnych zwrotów, które wykonał i jeszcze wykona prezydent USA?

Publikacja: 18.07.2025 06:00

Donald Trump już kilka razy zaostrzał ton wobec Moskwy, by następnie powrócić do flirtów z dyktatore

Donald Trump już kilka razy zaostrzał ton wobec Moskwy, by następnie powrócić do flirtów z dyktatorem. Niedawno obwieścił, że w czasie swojej pierwszej kadencji straszył Putina rakietowym atakiem na stolicę i w ten sposób powstrzymał go przed agresją. Prawda to czy banialuki?

Foto: Mijansk786/Shutterstock

Pojawił się po raz któryś, chyba najmocniej do tej pory, ton zniecierpliwienia i nagany wobec Rosji oraz personalnie pod adresem Władimira Putina. Trump odkrył, że rosyjski prezydent go zwodzi i wcale nie chce pokoju z Ukrainą. Pojawiły się nawet zapowiedzi represyjnych sankcji: zaporowych ceł nakładanych na samą Rosję i na te państwa, które kupują od niej tanią ropę. A także ewentualność poparcia innych restrykcji szykowanych od miesięcy w Senacie przez Lindseya Grahama, skądinąd republikanina przywiązanego do antyrosyjskiego kursu tej partii jeszcze sprzed ery Trumpa.

Nie przywiązujmy się jednak nadmiernie do tego sygnału. Bo z jednej strony Kreml już zdążył oznajmić, że nie przestraszy się żadnych sankcji. Stopień determinacji Putina jest tak duży, że to chyba nie blef. Z drugiej strony sam Donald Trump oznajmia, że chce jeszcze pracować nad rosyjskim przywódcą. Co więcej, dał mu 50 dni na zmianę polityki, wiedząc przecież, że Rosja szykuje potężną ofensywę na Ukrainę – może nawet taką, która przesądzi o losach wojny.

Ponadto Trump zapowiada sprzedaż broni Europie, która trafić ma do Ukrainy. Wznowił też dostawy defensywnego sprzętu dla Kijowa. Wcześniej je zablokował, preferując wspomaganie Izraela. Miało być to zgodne z jego doktryną „America First”. Teraz zgodne z tą samą doktryną ma być wspieranie, w ograniczonym jednak zakresie, Wołodymyra Zełenskiego. Przy okazji kontrowersji wokół zaangażowania USA w konflikt z Iranem amerykański prezydent przypomniał cierpko swoim wyznawcom, że to on decyduje, co jest zgodne z hasłem „Ameryka na pierwszym miejscu”, a co nie jest. Zabrzmiało to po monarszemu – aczkolwiek to jego ulubiony styl.

Czytaj więcej

Czy Donald Trump jest największym szkodnikiem w historii prezydentów USA?

Donald Trump i jego kłamstwa o rakietach wystrzelonych w Moskwę

Patrząc na ów 50-dniowy termin, po którym minie postawione Rosji ultimatum, nie wygląda jednak na to, aby Trump czuł się zdolny i gotowy do jakiegoś przełomu. Już kilka razy zaostrzał ton wobec Moskwy, by następnie powrócić do flirtów z dyktatorem. Niedawno obwieścił, że w czasie swojej pierwszej kadencji straszył Putina rakietowym atakiem na Moskwę i w ten sposób powstrzymał go przed agresją. To oczywiste banialuki. Gdyby miały być prawdą, trzeba by zadać pytanie, dlaczego nie jest zdolny wywrzeć na Rosji podobnej presji teraz.

Reklama
Reklama

Ale jeśli będziemy się krzywić na niewystarczający stopień zaangażowania Trumpa w sprawy frontu ukraińskiego, warto uświadomić sobie jedno. „America First” miała oznaczać wyrzeczenie się przez USA roli światowego żandarma, szczególnie uważnie pilnującego takich abstrakcyjnych wartości jak demokracja, prawa człowieka, globalny ład i pokój czy prawo międzynarodowe. Sam fakt, że Trump wciąż uważa zakończenie tej wojny za kwestię swojej ambicji, oznacza, że nie stosuje tej zasady konsekwentnie. I że nie uznaje mechanicznie Ukrainy za część strefy wpływów rosyjskich. To już coś.

Oczywiście objawia takie podejście nie za darmo, by przypomnieć wyciągniętą amerykańską rękę w kierunku cennych ukraińskich bogactw naturalnych. Niemniej jest to jakaś podstawa do nadziei na aktywną obecność USA w Europie Wschodniej. O ile Trump rzecz jasna znowu nie zmieni zdania.

Nie ma i nie będzie żadnej doktryny Trumpa

Dlatego piszę o nadziei, jaka musiała wstąpić w serce polskich prawicowców, szczególnie tych spod znaku PiS. Wiele razy bowiem chwalili Donalda Trumpa, jednak towarzyszyć im musiało poczucie, że za nim nie nadążają. Zresztą nikt za nim nie nadąża, łącznie z jego ministrami i doradcami. Dziś mniej chodzi o samą Ukrainę, tym bardziej że polska prawica coraz bardziej wyrzeka się solidarności z nią. Sam Trump ze swoim cynicznym wyrachowaniem też miał na to jakiś wpływ. Ale ostatni szczyt NATO, w czerwcu w Hadze, był sceną połowicznego pojednania prezydenta USA z Sojuszem Północnoatlantyckim oraz europejskimi liderami. Na spotkaniu z sekretarzem generalnym NATO, Markiem Ruttem z Holandii, Trump podtrzymywał linię ograniczonej kurtuazji wobec partnerów. Ostatecznie i tak postawił na swoim, zmuszając europejskie stolice do zwiększenia wydatków na obronność.

Możliwe więc, że plotki o wycofywaniu Amerykanów z frontowych krajów takich jak Polska okażą się nieprawdziwe. A proamerykański kurs naszej dyplomacji nadal będzie miał sens. Choć w przypadku wyrokowania o linii geopolitycznej Trumpa zawsze stąpamy po niepewnym gruncie. Ten prezydent nie ogłosi żadnej własnej doktryny na wzór tej prezydenta Trumana z 1947 r. (tamta zapowiadała powstrzymywanie sowieckiego imperializmu).

Zarazem jak bardzo byśmy nie przypominali, że poprzedni prezydenci USA też mieli swoje okresy zauroczenia Rosją, to żaden z nich nie przystępował do rozmów z Kremlem prowadzącym wojnę, przyznając mu zawczasu rację. Pamiętajmy też o jednym: ostentacyjne lekceważenie norm międzynarodowych przez Trumpa tworzy klimat bardziej sprzyjający ekscesom dyktatorów. Choć akurat Putina ośmielił do ataku na Ukrainę politycznie poprawny Joe Biden.

Czytaj więcej

Jak Trump układa Bliski Wschód? „Wszystko rozbija się o państwo palestyńskie”
Reklama
Reklama

Izrael, cła i inne pułpaki czyhające na Donalda Trumpa

Problem jest jednak w tym, że dla Amerykanów Ukraina to temat trzeciorzędny. Fakt, że Trump zahamował wydatki na wspieranie Kijowa nie budzi większych wstrząsów w Stanach Zjednoczonych. Co prawda, kiedy pokłócił się w Waszyngtonie z Zełenskim, większość amerykańskiej opinii publicznej nie przyznała mu w badaniach racji. Ale zaiste zainteresowanie tymi dylematami było w USA niewielkie.

W pół roku po swojej drugiej inauguracji, na której ogłosił początek złotej ery, Trump wszedł za to w sferę ryzyka w dwóch innych kwestiach związanych z relacjami międzynarodowymi. Jego zaangażowanie po stronie Izraela nie jest podważane, to część amerykańskiej rutyny, nawet jeśli ten prezydent wspiera ją werbalnie poczuciem misji. Ale już decyzja o atakach na Iran była poważnym problemem dla części jego zwolenników, którzy chronicznie obawiają się wciągania Stanów Zjednoczonych w międzynarodowe konflikty.

Na szczęście dla Trumpa determinacja Iranu i samego Izraela okazała się niewielka. Prezydent USA ogłosił się pogromcą irańskiego programu nuklearnego, co nie musi być wcale prawdą, a zarazem został nagle uznany za siewcę pokoju. To oczywiście nie oznacza, że problem za jakiś czas nie powróci.

Drugą kwestią jest powrót Donalda Trumpa do polityki nakładania ceł na wszystko, co żyje, tak żeby przywrócić równowagę handlową w relacjach Ameryki ze światem. W tym przypadku został zmuszony zawiesić swoje plany z powodu zachwiania się giełdy i niezadowolenia swoich rodaków lękających się drożyzny. To jedyny moment, kiedy jego popularność zaczęła spadać – z blisko 50 proc. poparcia do niespełna 40 proc. Przede wszystkim jednak biznes źle zareagował na ten pomysł, a tego lider republikanów, probiznesowych przecież, nie mógł nie wziąć pod uwagę.

Zarazem Trump naprawdę wierzy w sensowność budowania wału celnego wokół amerykańskiej gospodarki. Wierzy w to, tak jak w wyprowadzoną z Biblii misję wspierania Izraela. Na autorów takiego poglądu wskazuje się czasem różnych jego doradców. Ale popkulturowy, prostacko tabloidowy Trump wyprowadza tę wiarę wprost z historii Ameryki. Nieprzypadkowo wymienia Williama McKinleya, prezydenta z lat 1897-1901, jako swoją ulubioną postać. A to on, zanim został szefem państwa, przeforsował w XIX-wiecznym Kongresie jedną z protekcyjnych taryf celnych.

Republikanie przez wiele dziesięcioleci uważali ochronę własnej gospodarki za klucz do dobrobytu. Potem badacze wskazywali wysokie cła jako jeden z powodów wielkiego kryzysu z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. Ale tak naprawdę jeszcze po nim nawet optujący za wolnym handlem demokraci utrzymywali po części tę ochronę. Odstępowano od niej stopniowo wraz z globalizacją. Wielki wkład w tę rewizję miał wzorcowy republikanin Ronald Reagan (1981-1989), zwolennik międzynarodowego liberalizmu gospodarczego.

Reklama
Reklama

Dziś Donald Trump proponuje system dość mechanicznie stosowanych podwyżek celnych na wszystkie towary z danego kraju, bez obliczeń i kalkulacji, co się komu opłaca. Miesiące zwłoki miały posłużyć na handlowe negocjacje, ale Waszyngton dogadał się z zaledwie kilkoma krajami, m.in. z Wielką Brytanią i o dziwo z Chinami, a to przecież w nie miała być wymierzona ta polityka w pierwszym rzędzie. To z Pekinem Trump prowadził wojnę celną już podczas swojej pierwszej kadencji.

Czy powrót do tematu ceł będzie też powrotem do spadku popularności Trumpa, a może nawet do zawinionej przez niego recesji, i co za tym idzie – do narastającej izolacji USA od wielu krajów świata – z korzyścią dla Chin?

A może znowu zrobi krok w tył, potwierdzając swoją reputację polityka, który, owszem, goni królika, ale go nie łapie. Polityka, który jest specjalistą od siania zamętu, ale nieefektywnego. Jego pierwsza kadencja pozostawiła sporo spraw niezakończonych. Wtedy tak się stało bardziej z powodu oporu części republikanów w Kongresie. Dziś co prawda ma ich w garści, ale nie jest w stanie zagwarantować sobie efektu w postaci koniunktury.

Ten temat może mieć też znaczenie w relacjach z Europą. Trump niespecjalnie ukrywał swoje zakusy, aby maksymalnie osłabić Unię Europejską. Jednakże, jeśli rozpęta z nią wojnę celną, to raczej doprowadzi do integracji Unii. A przy okazji przysporzy kłopotów alt-rightowym eurosceptykom. Siłą rzeczy powinni być jego sojusznikami, ale przecież nie mogą występować przeciwko interesom swoich narodów. Kiedy zobaczyłem minę posła PiS Zbigniewa Boguckiego, jak tłumaczył bez przekonania, że to elity europejskie będą winne celnemu starciu z Ameryką Trumpa, ujrzałem ten kłopot jako coś namacalnego.

Donald Trump i rzuca wyzwania, i wygrywa, i miota się w chaosie 

Cały czas piszę o bilansie półrocza Trumpa jak normalnego polityka, a nie odnoszę się do zasadniczego pytania: czy nastanie jego ery to koniec demokracji w Ameryce? To przecież był refren i samych demokratów, i liberalnych (w amerykańskim sensie, czyli lewicowych) komentatorów, i większości intelektualnych elit. Jednocześnie nie wszyscy po tej stronie szli drogą Anne Applebaum, która słyszała w wiecowych porykiwaniach Trumpa raz głos Adolfa Hitlera, innym razem Józefa Stalina. Wytrawny komentator Fareed Zakaria czy znakomity historyk Niall Ferguson dostrzegali w nim jedynie nową wersję starego amerykańskiego populizmu, wzmocnionego przez logikę nowych technologii i portali społecznościowych. Tak sądziłem i ja.

Reklama
Reklama

Dziś widzę w Donaldzie Trumpie kłębowisko sprzeczności potęgowanych przez jego koszmarny charakter. Bez wątpienia jego wojnę z tzw. głębokim państwem (z ang. deep state) można odbierać jako paradoksalną próbę przywrócenia jakiejś pierwotnej postaci demokracji, w której wola polityczna wyrażana przez charyzmatycznego lidera, autoryzowanego jednak przez wyborców, pokonuje opory urzędników, ekspertów, sędziów i ludzi nieformalnych struktur poukrywanych w poszczególnych instytucjach.

Zarazem ten demontaż „głębokiego państwa”, przeprowadzany także poprzez czystki personalne, łamanie procedur, czasem nawet ignorowanie wymiaru sprawiedliwości, generuje przy okazji chaos i niekompetencję. Zwłaszcza kiedy biorą się za to specyficzne typy ludzkie. Ta nowa administracja ma już na swoim koncie wszystkie możliwe wpadki, łącznie z dopuszczeniem do strategicznej narady quasi-wojennej na czacie komunikatora… dziennikarza. Wpadkami są też groźby samego Trumpa wobec Danii czy Kanady. Kiedyś dyplomaci by na to nie pozwolili.

Tam, gdzie lekceważy się procedury, władza nabiera cech dworskich. Czego dowodzi choćby historia udziału Elona Muska w rządzeniu, najpierw zaprzyjaźnionego, a potem skonfliktowanego z prezydentem. Za poprzednich administracji czegoś podobnego nie było. Chwilami można odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się o kilkaset lat albo że oglądamy jakąś nową wersję „Gry o tron”.

Przy tym wszystkim upór, z jakim Trump próbuje przełamywać rozmaite determinizmy, czasem mi imponuje. Poza wyrywaniem władzy z rąk biurokracji dotyczy to podstawowego aksjomatu: walki z efektami globalizacji. Już sama zapowiedź wyższych taryf spowodowała decyzję kilku firm, aby przenieść swoją aktywność na teren Ameryki Północnej. Za tym między innymi głosowali Amerykanie.

Innym przejawem zmagań z klątwą nieuniknionego jest próba zablokowania imigracji. Wplątała ona trumpowy aparat władzy w wiele sytuacji niewygodnych. Brutalne, nie zawsze praworządne, policyjne akcje deportacyjne, a w niektórych miastach wręcz rozruchy, są efektem niepożądanym. Nic dziwnego, że Amerykanie chcieli takiej zmiany, po czym zaczęli wyrażać wobec niej wątpliwości w sondażach.

Reklama
Reklama

Dopowiedzmy jednak: ta wojna dopiero się zaczęła. Demokratyczna, liberalna opozycja niemal jednym tchem oskarża prezydenta o łamanie praw człowieka i o nieskuteczność. Bo podobno imigranci są wyrzucani poza granice USA w mniejszych liczbach niż za Joego Bidena i innych „normalnych prezydentów”.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Trump kontra Iran. Król NATO zrobi wszystko dla Izraela

Uważam, że uznanie prawa gospodarzy do określenia, ilu gości chcą zaprosić, to podstawowa zasada demokratycznego państwa. Nota bene w USA system bardzo rygorystycznej kontroli imigracji zaczął być rozmontowywany dopiero w latach 60. i 70. Przez większość XX wieku Ameryka pilnowała, kto do niej przyjeżdża i w jakich liczbach. Było to traktowane jako część obrony własnej tożsamości. Nikt nie twierdził, że to przejaw autorytaryzmu.

Za wielkie osiągnięcie Trumpa, polityka ani religijnego, ani tradycyjnego, uważam globalną wojnę wypowiedzianą politycznej poprawności. Przy pomocy Elona Muska jego ludzie zaczęli uszczuplać imperium, jakim była U.S. Agency for International Development (USAID). Idea zagranicznej pomocy była pokłosiem zimnej wojny, gdy trzeba było szukać sprzymierzeńców przeciw rozwojowi komunizmu, jak i misji gospodarza świata próbującego wpływać na jego losy miękkimi środkami. W obecnej wersji ta pomoc stała się jednak wielką pompą finansującą progresywne idee i zmiany obyczajowe. Ograniczenie tych przepływów to droga do globalnej, przynajmniej nieco większej równowagi politycznej i społecznej. To działanie na rzecz nie tylko amerykańskiej, ale i europejskiej, w tym polskiej, prawicy.

Inny przykład: przy okazji wypadku lotniczego nad Waszyngtonem, Trump przypomniał, że kontrolerzy lotów dobierani byli na podstawie reguły DEI, co oznacza Diversity (różnorodność), Equity (równość) i Inclusion (włączenie). To uwzględnianie parytetów rasowych, płciowych, a nawet związanych z tożsamością seksualną, aplikowanych wszędzie, łącznie z armią. Niewiele pozostawiała ona miejsca na kryteria kompetencyjne. To systemowa pozostałość walki z dawną dyskryminacją, ale zarazem źródło nowych deformacji. Także odwróconego rasizmu, bo w wielu miejscach mniejszości były nadreprezentowane wobec swojej realnej liczebności.

Reklama
Reklama

Trump wypowiedział temu wojnę, a nowe reguły w instytucjach rządowych stały się wzorcem dla biznesu. Google (Alphabet) zaczął się dystansować do DEI. Wcześniej zrobiły to Amazon, Meta (właściciel Facebooka), Target, McDonald's i Walmart. Oczywiście te zmiany są oprotestowywane jako „rasistowskie”. A dla mnie są przywracaniem elementarnej racjonalności w sferach, gdzie powinna ona przeważać nad ideologią.

Donald Trumpa a sprawa polska. Czy Karol Nawrocki faktycznie może liczyć na jego wsparcie

Nie wszystko budzi jednak mój podziw, a na dokładkę warto prostować rozmaite mity pleniące się także i w Polsce. Podczas kampanii komentatorzy życzliwi Trumpowi – symbolem jest tu dla mnie Rafał Woś – opowiadali, jak to w USA doszło do zamiany ról. Jak to republikanie z partii wielkiego biznesu stali się partią ludową, a demokraci to partia korporacji. Takie wrażenie mogło powstać, gdy wiele dużych firm z powodów ideologicznych poparło Joe Bidena, a potem Kamalę Harris. Z kolei Trump znajdował wspólny język z masami, głosząc potrzebę ograniczenia imigracji czy ochrony amerykańskiej gospodarki.

Tylko że w jego obecnej retoryce dużo więcej jest populizmu wolnorynkowego niż prospołecznego. Pojawiły się nawet przestrogi przed nowego typu oligarchizacją amerykańskiego systemu. Po tym, jak magnaci koncernów BigTech skupili się wokół Trumpa, co było widać na jego inauguracji. To osobny temat, bo wcześniej oligarchiczne pokusy też w amerykańskim kapitalizmie się pojawiały. Ale warto mieć tego świadomość.

Te zmiany promieniują na Europę. Na pewno także na Polskę, gdzie wzmocniły atrakcyjność wolnorynkowego programu Konfederacji, a za czym poszedł częściowo Karol Nawrocki. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że pisowski socjalny aktywizm stracił dziś na znaczeniu. Zarazem sygnały rewolucji Trumpa łowili także ci, którzy się od niego wcześniej odcinali w obronie europejskiej politycznej poprawności. Donald Tusk inicjując program deregulacji gospodarki, ewidentnie powtarzał hasła po amerykańskim prezydencie, a jeszcze bardziej po Elonie Musku (choć ten w międzyczasie zdążył wypaść z łask Białego Domu).

Na pewno prawica zawdzięcza jednak trumpizmowi więcej. W „Rzeczpospolitej” pisano niedawno o szansach Karola Nawrockiego na uzyskanie jakiejś szczególnej więzi z Trumpem, mocniejszej nawet niż ta, którą wywalczył sobie Andrzej Duda. Amerykański prezydent uważa go ponoć za swojego kandydata, który wygrał dzięki jego poparciu.

Czytaj więcej

Konflikt Izrael-Iran jako wstęp do wojny globalnej. To groźna myśl

Donald Trump rozumuje przede wszystkim kategoriami wspólnoty ideologicznej. Czy istotnie jest w stanie załatwić Nawrockiemu wszystko? Początkowo przypuszczano, że niechęć Tuska do kwestionowania wyników wyborów prezydenckich wynika z obaw przed kolizją z Ameryką, a może i z tymi europejskimi liderami, którzy chcieliby się z Trumpem dogadać (kanclerz Friedrich Merz). Dziś jednak wiemy, że polski premier próbował namówić marszałka Szymona Hołownię, aby ten zablokował bezprawnie zaprzysiężenie Nawrockiego. Informacje Interii na ten temat są dla mnie wiarygodne. To by zaś oznaczało, że parasol Trumpa nad polską prawicą nie jest aż tak szczelny, jak spekulowano. I tak nielubiany przez amerykańską administrację Donald Tusk gotów był zaryzykować konflikt z nią – w imię wojny wewnętrznej.

Co będzie się działo dalej? Możliwe, że prezydent Nawrocki zachowa uprzywilejowany status w relacjach z Białym Domem. Jednak aby wykorzystał je do załatwienia czegoś dla Polski, powinien mieć przynajmniej minimalną zdolność współdziałania z rządem Tuska, co wydaje się skrajnie trudne – zwłaszcza po takim początku. Aczkolwiek nawet jeśli Donald Trump patrzy na niego życzliwie, jako na swojego ideowego pobratymca, to czy będzie to oznaczało realną aktywność tej administracji w Europie Środkowej i Wschodniej?

Z tego, co wiemy o mentalności Trumpa i jego polityce, prawdopodobieństwo takiej aktywności jest niezbyt wielkie. Ale może chociaż zostawi nam swoich żołnierzy. W końcu to on przysłał kiedyś większość z nich do Polski.

Pojawił się po raz któryś, chyba najmocniej do tej pory, ton zniecierpliwienia i nagany wobec Rosji oraz personalnie pod adresem Władimira Putina. Trump odkrył, że rosyjski prezydent go zwodzi i wcale nie chce pokoju z Ukrainą. Pojawiły się nawet zapowiedzi represyjnych sankcji: zaporowych ceł nakładanych na samą Rosję i na te państwa, które kupują od niej tanią ropę. A także ewentualność poparcia innych restrykcji szykowanych od miesięcy w Senacie przez Lindseya Grahama, skądinąd republikanina przywiązanego do antyrosyjskiego kursu tej partii jeszcze sprzed ery Trumpa.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
Zamknąć dla migrantów zewnętrzne granice Unii? Drożyzna i destrukcja gospodarki
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Największa herezja biskupa Meringa
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Chłopcy z wystawy „Nasi chłopcy” wcale nie są naszymi chłopcami
Plus Minus
Kataryna: Jarosław Kaczyński niby krytykuje Grzegorza Brauna, ale obrywają inni
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Grok, czyli eksperyment, który ujawnił prawdę
Reklama
Reklama