– Oczekiwałbym od komisarza Unii, czyli człowieka odpowiedzialnego za przestrzeganie traktatu (...) twardej i nieugiętej postawy. Tego wymaga polska racja stanu i całej Unii – mówił we wtorek w „Rzeczpospolitej" Ryszard Petru.
– Komisja nie może zrobić ani kroku w tył (...). Pozostaje do wyboru albo opcja zerowa i powrót do stanu prawnego z 2015 roku, albo brak realnych negocjacji – wtórował kilka dni wcześniej w naszej gazecie Grzegorz Schetyna.
Przeciwni PiS nie ukrywają, że liczą na zamrożenie przez Brukselę funduszy dla Polski skoro bardziej radykalna kara, pozbawienie naszego kraju prawa głosu w Radzie UE, z powodu sprzeciwu Węgier, nie jest realna.
To prawda: do tej pory żaden kraj Unii nie był objęty procedurą z artykułu 7. traktatu. Zdarzało się jednak, że Bruksela zarzucała krajom członkowskim łamanie podstawowych wartości europejskich, np. gdy na początku tego wieku do władzy po raz pierwszy doszła skrajna prawica w Austrii czy kiedy kilka lat później Victor Orbán zaczął program przebudowy państwa. A mimo to rządy tych krajów mogły liczyć, jeśli nie na solidarność opozycji, to przynajmniej powstrzymanie się przez nią od otwartych oskarżeń na europejskim forum.
Podobnie było, gdy kraje członkowskie ścierały się z Brukselą w innych niż praworządność obszarach integracji. Aleksis Cipras nie musiał się więc obawiać ataków swoich krajowych oponentów, gdy starał się uratować Grecję przed bankructwem i wynegocjować z Unią możliwie łagodne warunki pomocy. Podobnie brytyjska Partia Pracy nie uciekała się do radykalnej krytyki w Brukseli Davida Camerona, gdy ten chciał wydrzeć lepsze warunki członkostwa i rzutem na taśmę uniknąć porażki referendum o brexicie. Francuska opozycja nie atakowała własnego rządu, gdy ten permanentnie łamał reguły budżetowe unii walutowej. Podobnie jak i dziś włoska Partia Demokratyczna nie zachęca Jeana-Claude'a Junckera i Donalda Tuska do ukarania nowego, populistycznego włoskiego rządu za zapowiedź pogwałcenia podstawowych unijnych regulacji dotyczących migracji i unii walutowej.