Dawne księgarnie były miejscami dla wtajemniczonych, umizgujących się do wszechwładnych sprzedawczyń, w których gestii leżało wyczarowanie spod lady poszukiwanego tomu. Nie żałuję zmian, bo owe zatłoczone, pozbawione klimatyzacji i zdane na dystrybucyjną czkawkę placówki były dalekie od ideału. W dodatku większość pozbawiona była atmosfery utożsamianej z literaturą, nauką, generalnie – wiedzą. Ot, sklepy sprzedające towar zwany książką.
Dziś książka jest jeszcze bardziej towarem, jednak zmieniły się warunki sprzedaży. Zniknęły lady, nikt nie broni dostępu do tytułów, wszystkie wyłożone są na stołach, regałach i półkach. Nie brak czasopism, a w co większych placówkach codziennej prasy. Nikt nie przegania czytających, nie zżyma się, gdy na podłodze rozłoży się grupa fanów. Mało tego – można usiąść przy stołach z komputerowymi gniazdami, napić się kawy i czekolady, wziąć udział w którejś z imprez.
Idziemy szybko w ślady Zachodu, choć brak u nas jeszcze specjalistycznych księgarń artystycznych (była taka na pięterku w Domu Artysty Plastyka na Mazowieckiej). W Niemczech, Anglii, Francji i innych krajach każde państwowe muzeum czy galeria ma księgarnię, w której prócz wielojęzycznych tytułów znaleźć można także produkty designerskie (nie tylko bardzo serio). Nie ma u nas również księgarń specjalizujących się w kulinariach – znane mi w Berlinie i Londynie oferują nawet kursy mieszania w garach.
Księgarnie bowiem, aby utrzymać się na rynku, muszą przyciągnąć klienta. Niekoniecznie czytelnika – dziś liczy się każdy, kto zostawi w kasie pieniądze. Za kawę z ciastkiem, zestaw kolorowych długopisów, zabawkę, DVD, CD, program komputerowy, kartkę świąteczną, tabliczkę czekolady, ścienny kalendarz. I kilka (-naście, -dziesiąt, -set) innych rzeczy.
Czy mamy przeciw temu protestować? Nie! Bo w ofercie znajdują się również książki. Dla nich wpadamy do księgarni. W wyborze ulubionej pomaga profesjonalizm obsługi, wygoda zakupów, przede wszystkim zaś dostępna oferta i atmosfera miejsca – dla mnie najważniejsze kryteria.