Najwspanialszy operowy melodramat dla jednych jest symbolem kiczu, w którym dojrzałe śpiewaczki udają 15-letnią japońską gejszę. Dla innych zaś „Madame Butterfly” to ponadczasowa opowieść o miłości, mogąca zdarzyć się w każdym miejscu i czasie.

Tych drugich jest znacznie więcej, bo od ponad 100 lat „Madame Butterfly” Giacomo Pucciniego cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem widzów na całym świecie. Ale prapremiera tej opery w Mediolanie w 1904 roku zakończyła się klęską, zniecierpliwiona i znudzona publiczność z trudem dotrwała do końca, potem dała wyraz swemu niezadowoleniu.

Kompozytor dokonał poprawek i już drugie wystawienie „Madame Butterfly” (w maju 1904 roku w Brescii) przyniosło Pucciniemu sukces.

W nowojorskiej Metropolitan „Madame Butterfly” wystawiono po raz pierwszy w 1907 roku. A w kinie Muranów zobaczymy najnowszą, o 100 lat późniejszą, inscenizację. Jej reżyserem jest zmarły w 2008 r. brytyjski filmowiec Anthony Minghella. Twórca słynnego „Angielskiego pacjenta” nie eksperymentował, zrobił przedstawienie tradycyjne, z odpowiednią dawką kolorytu japońskiego.

Bohaterka Cio-Cio-San, zwana też Madame Butterfly, wystąpi więc w kimonie. W warstwie muzycznej w tej roli usłyszymy amerykańską śpiewaczkę Patricię Racette, od 10 sezonów występującą w Metropolitan. Zakochanym w niej, ale i niewiernym Pinkertonem będzie włoski tenor Marcello Giordani.