Pierwszy raz od dawna Holandia ma trenera, którego w innych krajach nie rozpoznają na ulicy. I jest jej z Bertem van Marwijkiem dobrze.
O Holandii zwykło się pisać jak o szczęśliwej wyspie futbolu, na której rodzą się sami artyści, romantycy i trenerscy geniusze, a trawa jest zawsze bardziej zielona niż u sąsiadów. Pisze się tak nadal, choć ten pejzaż się od kilku lat rozmija z rzeczywistością i Holendrzy są pierwsi, by to przyznać.
Kiedy ostatnio klub z Eredivisie oczarował w Lidze Mistrzów? Kiedy jakiś holenderski piłkarz był bohaterem naprawdę wielkiego transferu? Ilu trenerów, tych misjonarzy futbolu, awansowało ze swoimi drużynami do mundialu w RPA? Oprócz Berta van Marwijka tylko Pim Verbeek z Australią, i uczy jej tak nudnej gry, że Holendrzy ledwo rozpoznają w nim rodaka.
W lidze Feyenoord jest w kryzysie finansowym, PSV – organizacyjnym, Ajax spowszedniał. Rok temu tytuł zdobyło AZ Alkmaar, ale jego właściciel zbankrutował w przeddzień startu w Lidze Mistrzów. Teraz mistrzem jest Twente Enschede, drużyna tak wielka, że dała kadrze na mundial jednego piłkarza – bramkarza na ławkę rezerwowych.
Trenerzy, którzy te drużyny doprowadzili do tytułów, tuż po mistrzostwie odeszli tam, gdzie mniej pachnie prowincją: Louis van Gaal do Bayernu Monachium, Steve McClaren do Wolfsburga. A chuligani wciąż terroryzują ligę i niedawno trzeba było nawet finał Pucharu Holandii rozdzielić na dwa mecze, żeby bandy Feyenoordu i Ajaksu nie spotkały się w jednym miejscu. Pierwsze spotkanie było w Amsterdamie bez kibiców Feyenoordu, rewanż w Rotterdamie bez Ajaksu.