[i] Korespondencja z Johannesburga [/i]
Z poziomem futbolu było na tym turnieju tak jak z Południową Afryką: najtrudniej o jednoznaczną opinię. Jak w Johannesburgu susza, to w Kapsztadzie leje bez przerwy, w dzień jest lato, a w nocy zima.
Gdy ludzie są dla ciebie mili, to tak, że zostawiają swoje zajęcia, żeby pomagać, a gdy niemili, to uciekają z twoim laptopem albo portfelem. I na boisku też było od skrajności do skrajności: na wielu meczach, zwłaszcza w pierwszych tygodniach, trudno było dotrwać do końca, za to jak już się działo, to szły iskry, zwłaszcza w epickich ćwierćfinałach.
Padało mało goli, a jednak zdarzyły się historyczne lania, oba z ręki Niemców: angielskie i argentyńskie. Dominowały wyrachowanie i ostrożność, ale wiele historii przejdzie do mundialowej legendy: bramka widmo Franka Lamparda, ręka Luisa Suareza, który naprawdę stał się w ostatnich dniach w Afryce symbolem wszelkiego zła, niezwykłe odrodzenie Miroslava Klosego i jego pogoń za rekordem Ronaldo, francuskie pranie brudów. Europa długo cierpiała, ale do półfinałów dopuściła tylko Urugwaj.
[srodtytul]Ostatnie tchnienia Włoch [/srodtytul]