Korespondencja z Bejdy
Na głównym placu Bejdy, 120-tysięcznego miasta we wschodniej Libii, ustępującego znaczeniem tylko Bengazi (200 kilometrów na zachód), każdego dnia zbierają się mężczyźni. W ciągnących się kilkadziesiąt metrów namiotach oglądają fotografie i pamiątki po ofiarach Muammara Kaddafiego, tych sprzed lat i tych najświeższych – z walk, które wybuchły w połowie lutego. Obok wiszą karykatury. Aportujący pies z głową Kaddafiego, Kaddafi z gwiazdą Dawida na czole.
Znienawidzonemu dyktatorowi, o którym przez dekady nikt nie mógł bezkarnie niczego krytycznie powiedzieć, przypisuje się teraz najgorsze według miejscowych cechy. Najczęściej przedstawia się go jak obcego, furorę robi plotka o jego żydowskim pochodzeniu.
Czytaj też: Kaddafi odzyskał inicjatywę
„Kaddafi wariat” – zaczęli się przekrzykiwać mężczyźni na placu, gdy zauważyli zagranicznych dziennikarzy. Najstarszy z nich, 84-letni Muhammed Muhammed, który przyszedł do Bejdy z wioski położonej w pobliskich niewysokich, ale trudno dostępnych Zielonych Górach, postanowił wygłosić przemówienie do narodu włoskiego. Narodu, którego premier Silvio Berlusconi był do niedawna największym zachodnim sojusznikiem Muammara Kaddafiego.
Zanim się zorientował, że jesteśmy z Polski (Polonia), a nie z Bolonii (Bologna), zdążył powiedzieć: „Panie Berlusconi. Nie chcemy nowej wojny z Włochami. Teraz będziemy się dogadywali jak równy z równym. Możecie być spokojni o dostawy gazu i ropy”.