Czego zabrakło?
Choćby wartościowych dokumentów służb specjalnych. W styczniu 1940 r., a więc przed rozpoczęciem operacji katyńskiej, aparat centralny NKWD liczył 33 tysiące ludzi. To była armia ludzi. Gdy mordowano Polaków, wielu z nich musiało się o tym dowiedzieć. Na pewno po resorcie krążyły na ten temat jakieś pogłoski, mówiło się o tym w korytarzach. Nie wierzę, żeby Amerykanie nie mieli w tym aparacie ani jednego agenta, który poinformowałby, że z polskimi oficerami dzieje się coś złego.
Może mieli kiepskie służby i brakowało takiego szpiega?
To bardzo mało prawdopodobne. Ameryka była już wówczas krajem, który szykował się do objęcia roli globalnego supermocarstwa. Jej służby na pewno musiały penetrować rywali. 23 sierpnia 1939 roku podpisany został pakt Ribbentrop-Mołotow. Dzień później Amerykanie znali jego treść razem z tajnym protokołem. Oznacza to, że działali w Moskwie i radzili sobie tam całkiem nieźle.
Dlaczego USA miałyby utajnić raporty takiego agenta?
Bo gdyby się okazało, że Waszyngton wiedział o zbrodni katyńskiej przed kwietniem 1943 roku i nie powiedział o tym Polakom, byłoby to absolutnym skandalem. Amerykanie wiedzieli, że Polacy poszukują swoich oficerów zaginionych w Sowietach. W ujawnionej kolekcji znajdują się listy pani Sikorskiej do pani Roosevelt, w których żona polskiego premiera opisuje perypetie małżonek i dzieci zaginionych oficerów. Opisuje rozpaczliwe próby odnalezienia mężów i ojców.