Z Polski wyjechała pod koniec lat 60. po ukończeniu historii sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim. Potem na krótko zaczepiła się w Rzymie, gdzie na uniwersytecie zrobiła dodatkowe kursy z malarstwa włoskiego. Stamtąd pojechała do USA, gdzie jak wielu absolwentów polskich wyższych uczelni zatrudniła się jako kucharka, a potem sprzątaczka w domu Johnsonów.
Po dwóch latach została trzecią żoną chlebodawcy – Johna Sewarda Johnsona, jednego z dwóch współwłaścicieli koncernu Johnson & Johnson.
Fortunę – 570 mln dolarów – odziedziczyła po wielomiesięcznych przepychankach z rodziną zmarłego w 1983 r. męża. Majątek, tak jak odziedziczoną kolekcję dzieł sztuki, potem już sama zwielokrotniła. Kiedy w 2011 r. znalazła się na 393. miejscu najbogatszych ludzi na świecie, wyliczono go na 2,9 mld dolarów.
Chętnie angażowała się w projekty charytatywne. Jej pieniądze dostawały polskie przedszkola, hospicja, domy starców, często także osoby prywatne, które pisały do niej listy z prośbą o pomoc. Było ich tyle, że musiała zaangażować polskich pracowników, którzy je czytali i klasyfikowali. Była też fundatorką stypendiów dla młodych Polaków. Sama przyznała, że na ten cel wydała ponad 30 mln dolarów.
Wielkie nadzieje rozbudziła wśród polskich polityków i gdańskich stoczniowców, gdy obiecała przejąć 55 proc. akcji Stoczni Gdańskiej za 100 mln dol. Transakcja nie doszła do skutku, bo stoczniowcy zażądali pensji w dolarach i gwarancji zatrudnienia, oskarżali Piasecką-Johnson o zaniżenie wartości firmy. Lech Wałęsa, który obiecywał, że będzie ją nosił na rękach, zagroził w końcu, że wywiezie ją ze stoczni na taczkach.