Wpierw przekroczyliśmy granicę kazachsko-rosyjską i... zaczął się normalny asfalt! Prawie gładki. Prawie bez dziur. Nieomylny znak powrotu do Europy. Potem na pierwszej „stajance" czyli przystanku dla długodystansowych podróżnych osobowych i ciężarowych przywitała nas nie tylko w miarę cywilizowana jadłodajnia, motel i supermarket, ale pierwsza od 6 tygodni „europejska" toaleta! Wzruszyłem się jak Krzysztof Kolumb na Karaibach. Koniec z małyszomanią kucania! Ale ciągle było mi mało.
Buzan płynie leniwie, szeroko. Mostu jakoś nikomu budować się nie chciało. Jest zardzewiała pontonowa przeprawa. Niektóre elementy konstrukcji pochodzą chyba jeszcze z drugowojennych reparacji niemieckich. Pojedyncze kesony jednymi dziurami wody Wołgi piją, z innych pompuje je misterne urządzenie powiązane sznurkiem i drutem. Przeprawa więc chybotliwa i jękliwa.
Na horyzoncie złocą się kopuły prawosławnej cerkwi. Wzdłuż brzegu ciągną się liczne pomosty wędkarzy. Z nurtem zmagają się łódki. W nadbrzeżnej zieleni dominują skromne dacze. Na samym moście przeważają zatłoczone „marszrutki". Ruch pieszy surowo wzbroniony...
I właśnie tutaj poczułem, że przekraczam próg Europy, gdy nie mogłem rozpędzić auta, bo środkiem przeprawy niemrawo i bezradnie kroczył na zachód kompletnie zamroczony Europejczyk. Nogi mu się plątały, język też z trudem mielił piętrowe rosyjskie przekleństwa. Ćmił taniego papierosa. Co chwilę ocierał pot z czoła muzułmańską czapeczką. Szedł w stronę spożywczaka po drugiej stronie Buzanu, by uspokoić drżenie rąk butelką zimnego piwa. Szedł w stronę ulgi w kacowym cierpieniu.
Nie przeszkadzało to ani nie dziwiło nikogo. Ani kierowców, którzy wyrozumiale czekali na moście aż dziadek dodrepta do sklepu. Ani pracujących przy pompie konserwatorów zniszczonego mostu... Przed sklepikiem czekała cierpliwie sprzedawczyni z butelką piwa.
Witaj Europo!