Polityka zagraniczna polega bowiem między innymi na sporach o obszary geograficzne i potęgę polityczną, sporach toczonych przez tysiąclecia przez państwa i imperia w świecie, gdzie nie istniej żaden arbiter ani strażnik. Państwo rządzi się prawem, ale świat jako taki jest anarchiczny – ta konkluzja przyniosła sławę zmarłemu już teoretykowi prawa, prof. Kennethowi N. Waltzowi z Columbia University.
Tego rodzaju światem zaś rządzą raczej potrzeby niż pragnienia, i nawet potęga zasadniczo liberalna, jak Stany Zjednoczone, też nie ma innego wyjścia niż brać udział w bitwie o przetrwanie. Tego rodzaju zmagania wymagają oceny kondycji ludzkiej w sposób wolny od sentymentalizmu, co bywa rzeczą nieprzyjemną. Jeśli bowiem sprowadzić opis obecnego stanu rzeczy do absolutnych podstaw, sytuacja Stanów Zjednoczonych ma się następująco: USA zdominowały półkulę zachodnią, dzięki czemu posiadają wystarczający margines sił i zasobów, by wpływać na równowagę sił na półkuli wschodniej. Wykorzystuje te siły do utrzymania morskich szlaków komunikacyjnych oraz swobodnego dostępu do paliw węglowodorowych. Na płaszczyźnie politycznej zaś Stany Zjednoczone zaangażowane są w immoralną walkę o wpływy, mające zapewnić obronę liberalnemu ładowi międzynarodowemu. Wynik końcowy tych zmagań ma swoją wagę etyczną, stosowane jednak środki, nawet, jeśli nie są immoralne, są często amoralne – innymi słowy, należą do innego porządku rzeczy niż ten, w którym wygłasza się wzniosłe deklaracje o zasadach.
Dobrym tego przykładem jest Bliski Wschód, gdzie Stany Zjednoczone przez całe dekady Zimnej Wody, a i później, wspierały dyktatury. Trudno to uznać za działanie ściśle moralne, nawet, jeśli wziąć pod uwagę, że upadek tych reżimów w zdecydowanej większości przypadków doprowadził nie do poprawy, lecz do pogorszenia się warunków życia mieszkańców. Zarazem jednak wsparcie dla tych reżimów przyczyniało się do stabilizacji na szczeblu regionalnym, zapewnieniu Zachodowi dostępu do surowców energetycznych oraz istnienia godnych zaufania morskich linii komunikacyjnych na Bliski Wschód, wykorzystywanych zarówno przez USA, jak przez ich sojuszników – by nie wspomnieć już o różnego rodzaju traktatach pokojowych czy porozumieniach o zaprzestaniu działań zbrojnych, które można było wypracować i wprowadzić w życie tylko w porozumieniu z silnymi dyktatorami.
Tego rodzaju konstatacje nie są ani cyniczne ani skażone ironią. Amerykańscy prezydenci przez dziesięciolecia szczerze marzyli o Bliskim Wschodzie bardziej niż dotąd demokratycznym, potrzeby i wymogi polityki międzynarodowej miały jednak większą wagę niż ich marzenia.
W Azji Wschodniej Stany Zjednoczone również dokonują niełatwych wyborów, zmuszone do wspierania modernizacji i rozbudowy sił zbrojnych państw dawniej wrogich – Japonii i Wietnamu – dążąc do zachowania równowagi w warunkach wzrostu potęgi Chin. Wietnam nie jest w żadnym razie państwem demokratycznym, demokracja w wariancie japońskim oznaczała zaś rządy jednej partii przez kilka dekad. Wietnamski i japońskie siły zbrojne mogą w przyszłości stać się przyczyną poważnych trosk USA, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę obserwowany wzrost japońskiego nacjonalizmu. Wobec jednak rozmiarów, potęgi i skali autorytaryzmu w Chinach, obecna chwila wymaga zawierania podobnych, mocno niedoskonałych sojuszy. Świat moralności to świat, w którym rządzą czarno-białe schematy oraz dążenie do doskonałości. Przykładanie do polityki międzynarodowej wzorców moralnych jest stosunkowo łatwe – i prowadzi do szkicowania świata, który nigdy nie będzie miał szansy na zaistnienie. W rzeczywistości mamy stale do czynienia ze światem potęg wojskowym konkurujących ze sobą w anarchicznym świecie, do wyboru zaś – różnego rodzaju kompromisy, w ogromnej większości raczej amoralne niż moralne.