W dobie postliberalnej demokracji o sukcesie politycznym decydują wyborcy skrajni. Czasy, gdy to elektorat centrowy rozstrzygał o zwycięstwach poszczególnych partii, odeszły do lamusa. I nigdy już nie wrócą.
Dziś możemy to powiedzieć z dużą dozą pewności – gdyby przeciwnikiem Donalda Trumpa był Bernie Sanders, to Ameryką rządziłby ten drugi. Na nieszczęście dla siebie demokraci postawili na bardziej centrową Hillary Clinton. I przegrali. Przegrali z najbardziej skrajnym kandydatem republikanów.
W Austrii drugą turę wyborów rozstrzygnęli między sobą skrajnie lewicowy Alexander Van der Bellen i skrajnie prawicowy Norbert Hofer. Kandydaci centrowych chadeków i centrowych socjaldemokratów odpadli już w pierwszej turze.
We Włoszech najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą nadchodzących wyborów jest populistyczny Ruch 5 Gwiazd, a skrajnie prawicowa Marine Le Pen ma szansę na objęcie urzędu prezydenta Francji. Ostatnią elekcję do europarlamentu w Wielkiej Brytanii wygrał UKiP pod przywództwem Nigela Farage'a, a w Grecji zwycięstwa świętują radykalni lewicowcy.
Krzyk w modzie
To wszystko nie jest wypadkiem przy pracy, aberracją, dziwactwem politycznym. Ten katalog sukcesów polityków skrajnych świadczy o jednym – nadeszły czasy sukcesów formacji i programów radykalnych. A okres, gdy o losach politycznych swoich krajów decydował elektorat centrowy, odszedł do historii.