Po dwóch latach otwartej konfrontacji między polskim rządem i Komisją Europejską Mateusz Morawiecki zasygnalizował gotowość do podjęcia prawdziwego dialogu z Brukselą. To już dużo. Ale trzeba będzie znacznie więcej, aby nowy premier zdołał rozładować spór z Unią odziedziczony po swojej poprzedniczce.
W środę Komisja Europejska prawdopodobnie przekaże Radzie Unii wniosek o rozpoczęcie procedury uznania Polski za kraj trwale łamiący zasady praworządności z art. 7 traktatu UE z chwilą, gdy prezydent Duda zatwierdzi przyjętą przez Senat reformę wymiaru sprawiedliwości. Dotąd żadnemu krajowi członkowskiemu nie groziło takie upokorzenie.
Dla unijnej centrali karanie w taki sposób naszego kraju nie jest jednak łatwe. Nie wygląda także dobrze. We wtorek szef KE Jean-Claude Juncker przyjął przecież nowego kanclerza Austrii Sebastiana Kurza, który stoi na czele koalicji, w której skład wchodzi skrajnie prawicowa FPO. To on miałby teraz, razem z innymi przywódcami Unii oceniać, czy w Polsce szanuje się reguły demokracji. Co więcej, choć austriacki przykład jest w Unii wyjątkowy, to przecież niejedyny: antyimigracyjny populizm tylko w tym roku święcił triumfy we Francji, Holandii, Niemczech i Bułgarii. Lekarz, który miałby wydać diagnozę o polskiej chorobie, sam jest więc przez nią mocno dotknięty. Co gorsza, od brexitu po Katalonię, od niemieckiego kryzysu politycznego po paraliż Włoch Unię trawi też wiele innych chorób i wcale nie ma ona ochoty otwierać nowego frontu walki z tak ważnym krajem jak Polska.
Ale przez ostatnie dwa lata trudności w stosunkach między Warszawą i Brukselą zaszły daleko. Niełatwo jest znaleźć wśród unijnych komisarzy takiego, który byłby skory dać polskim władzom kolejną szansę. Podobnie w Radzie UE poza Viktorem Orbánem raczej nie ma przywódców gotowych bronić Polski, a niektórzy, jak Holender Mark Rutte, są wręcz zobowiązani umową koalicyjną do sankcjonowania naszego kraju w przyszłych negocjacjach budżetowych za brak solidarności w sprawie uchodźców.
Wszystko to jest tylko do pewnego stopnia ceną za realizację programu wyborczego PiS. Niemal równie wiele kosztowało nas jednak i to, że Beata Szydło nie potrafiła kontrolować swoich ministrów, pozwalała Zbigniewowi Ziobrze, Witoldowi Waszczykowskiemu, Antoniemu Macierewiczowi czy Janowi Szyszko prowadzić własne wojenki z Brukselą. Bezradna premier nawet nie próbowała bronić swojego stanowiska w Unii.