Wiele jest racji w starym adwokackim powiedzeniu, że największym wrogiem adwokata bywa jego klient. Chodzi nie tyle o to, że mówi np. za dużo, ile o to, że mówi o rzeczach niepotrzebnych, odsłaniając słabsze strony argumentacji czy niewygodne fakty. W najlepszym razie robi to fatalne wrażenie na sędziach. Gorzej, gdy ich zirytuje czy zdenerwuje. A bywa jeszcze gorzej.
W ostatnich dniach Sąd Najwyższy rozpatrywał sprawę menedżera finansowego wysokiego szczebla, domagającego się przywrócenia do pracy. Istotną okolicznością, którą sąd niższej instancji brał pod uwagę, odmawiając mu przywrócenia do pracy (na czym menedżerowi najbardziej zależało), było konfliktowe zachowanie wobec szefa w sali sądowej.
To zachowanie zdradzało, że nie jest w stanie zgodnie współpracować ze swoim szefem, prezesem, który go zwolnił. W trakcie przesłuchiwania prezesa głośno, a może nawet natarczywie, zadawał mu pytania. Inna rzecz, że prezes nie szczędził mu uszczypliwości. Niewykluczone, że znał słabsze strony swego pracownika, a w sądzie przeciwnika, i go nieco prowokował.
To jednak jeszcze jeden argument, aby mieć się w sądzie na baczności, brać poprawkę na takie prowokacje oraz własne emocje i zdać się bardziej na adwokata.
Choć zachowanie podsądnego nie było chyba formalnie żadnym dowodem, sąd zinterpretował je na jego niekorzyść. I nic na to nie poradzimy.