Oczywiście za każdym razem śmiecie zostawały sprzątnięte. „Ale mogło być to niebezpiecznie"— czytamy w wypowiedziach pracowników, z których większość odeszła z Boeinga. A, przepraszam, nie mogli podnieść śmieci z podłogi i ich uprzątnąć? Niejednokrotnie byłam na pokładzie Dreamlinera, który znajdował się jeszcze w fazie produkcyjnej i widziałam, że wnętrze maszyny sprawia wrażenie zaśmieconego. Kiedy ostatecznie maszyna podkołowywała do „rękawa" na Boeing Field w Seattle, śmieci naprawdę nie było. I nie sądzę, aby w fabryce w Charleston, skąd pochodzą alarmujące informacja od „ponad tuzina" pracowników mogło być inaczej, ale każdy lubi mieć swoje 5 minut. Zwłaszcza kiedy już nie ma związku z firmą, ale ciągle o niej mówi.
Maxy wrócą najwcześniej w maju. Mało kto w to wierzy
Chociaż podobno bardzo wymagający Ahmed al Baker, prezes Qatar Airways zażądał, żeby maszyny jakie mu Boeing dostarczał wylatywały z Renton w Seattle, a nie z Charleston. Podobno.
Wszystko źle
Boeing nigdy nie miał tak złej prasy, jak teraz. Nawet w 2013 roku, kiedy zapalające się baterie jonowo-litowe zmusiły przewoźników do uziemienia tych maszyn na wiele miesięcy. To nie znaczy, że koncern nie dołożył się do tego, jak jest postrzegany na rynku. Fatalnym błędem było zwrócenie się o pomoc do prezydenta Donalda Trumpa, do którego w dwa dni po katastrofie dzwonił prezes Dennis Muilenburg i prośba o wstrzymanie uziemienia B737 MAX.
Boeing po pierwszej katastrofie 29 października 2018 i kolejnej 10 marca 2019 robił wszystko, aby odsunąć winę od siebie. Przez te dwa dni, które są kluczowe w komunikacji kryzysowej, Boeing zrobił wszystko źle. Mimo, że wiedział, co wiedział, odsuwał winę od siebie. Dołożył się prezydent mówiąc o Maxach tak skomplikowanych, że nie każdy potrafi nimi latać. To wszystko stworzyło wizerunek firmy, która dba bardziej o zysk i wizerunek, niż o ludzi. I pozwoliło, żeby narrację po katastrofach budował rynek, a nie firma.