Ranczo, Ekstradycja - rozmowa ze scenarzystą seriali

W kryzysie stacje telewizyjne wolą nie ryzykować i stawiają na wypróbowaną rozrywkę. Ale to tylko kwestia czasu, kiedy będą musiały zmierzyć się z tym, co ludzi naprawdę boli: ze sprawami Kościoła czy rozliczeniem z kapitalizmem – uważa Robert Brutter, scenarzysta m.in. „Rancza” i „Ekstradycji”

Publikacja: 28.01.2012 00:01

Cezary Żak na planie serialu "Ranczo"

Cezary Żak na planie serialu "Ranczo"

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak now Piotr Nowak

Wywiad ukazał się w

tygodniku Przekrój

23 stycznia 2012

Rozmawia Jacek Tomczuk

Śledzi pan wyniki oglądalności?

– Możliwie rzadko.

Ja też, ale ostatnio jedno badanie mnie zaciekawiło. Nadawany na żywo spektakl Teatru Telewizji „Boska" oglądało prawie 3 mln widzów. Tymczasem klasyczne seriale notują spadki: „Klan", „Pierwsza miłość", a nawet „M jak Miłość". Co pan na to?

– Rozumiem, że pyta mnie pan, czy się nie boję utraty pracy? No, jeśli nawet, to nie z tego powodu, że seriale przestaną być oglądane tak w ogóle. Po pierwsze, teatr z serialem wcale się nie wykluczają. To nie tak, że widzom nagle znudziły się seriale, bo są szmirowate, i pokochali ambitny teatr. Myślę, że „Boska", gatunkowo też przecież tekst raczej lekki, była niestety wyjątkiem, świetnie reklamowaną galą z Krystyną Jandą w roli gwiazdy, starannie dobraną publicznością i tak dalej. To raczej event był, a nie normalny teatr telewizji. A mnie akurat zmartwiło, że tylko trzy miliony, bo miałem nadzieję, iż będzie więcej, i trzymałem kciuki. Po drugie, jeżeli serialom spada oglądalność, to raczej w wyniku sezonowych wahań. Im ładniejsze wiosna czy jesień, tym oglądalność niższa. A jesień mieliśmy wyjątkowo słoneczną tego roku. Kiedy widzę, że „M jak Miłość" ogląda 7–8 mln ludzi i nawet jeżeli to paręset tysięcy mniej niż kiedyś, to jak na serial mający tyle lat jest to wciąż wynik oszałamiający. Trudno powiedzieć, że publiczność jest nim zmęczona. Po trzecie, kiedyś było 10 seriali, dziś jest 30. Nie wystarcza widowni na wszystkie. Liczba ludzi oglądających telewizję nie zwiększyła się trzykrotnie.

Czyli może pan spać spokojnie?

– Gdyby więcej ludzi miało ochotę oglądać dobre spektakle w telewizji, to – jako obywatel tego kraju, przepraszam za wyrażenie – spałbym jeszcze spokojniej, bo oburącz jestem za misją telewizji publicznej, w tym za teatrem telewizji, do którego absolutnie trzeba dopłacać, bo powinien być narodowym skarbem. Tylko jednocześnie trzeba mieć pomysł, jak tę misję realizować, bo nie wszystko złoto, co się świeci, i bardzo łatwo różne zakalce uzasadniać, że to misja i musi być nudno oraz drętwo. Jak siądzie paru recenzentów filmowych i przez godzinę wymienia poglądy, to jest misja zdecydowanie nieudana na przykład, bo ostatni widz usypia po kwadransie. No i wiadomo, że telewizja, zwłaszcza publiczna, musi operować na wielu poziomach, bo widzowie są różni. Więc problemem telewizji nie jest to, że emituje głupie seriale, ale to, jak się w niej mierzy porażkę i sukces, a mierzy się tak samo, niezależnie od tego, co się emituje: czy w tym samym dniu i o tej samej godzinie inne stacje miały więcej widzów, czy mniej. To jedyne, mordercze kryterium, jakość nie ma nic do rzeczy. Każda telewizja jest firmą do zarabiania pieniędzy. Publiczna też. Żeby było jasne, ja się TVP nie dziwię, musi też z czegoś żyć, no a przecież nie z abonamentu, którego nikt nie płaci.

W Polsce od telewizji oczekuje się tradycyjnej rozrywki oraz wartości. I stacje ich dostarczają, bo nie chcą podpaść widzom

Pisze pan scenariusze seriali od kilkunastu lat. Wie pan, czego potrzebuje Polak przed telewizorem?

– Nie ma dziś takiego tworu jak statystyczny „polski widz". Zabiły go Internet i ten cały kipisz informacyjny, który narasta z roku na rok. Kiedyś istniał jakiś uniwersalny zestaw, kanon lektur i wiedzy, do którego można było się odwołać. Tak mi się wydaje, że widzowie „Domu" czy „Nocy i dni", jak już mówimy o serialach, mieli dużo wyraźniejszą wspólną bazę kulturową. Dziś każdy ma swoją piwniczkę, w której się zaopatruje, źródło, z którego czerpie wiedzę. A potem ktoś ogląda „Dr.House'a", ktoś inny telenowelę i często ci ludzie nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego, jakby byli z różnych planet... Ciężka sprawa napisać dla wszystkich.

Ale jest to możliwe?

– Tak dla wszystkich – nierealne. „Ranczo" miało w porywach nawet ponad 9 mln widzów, ale to nadal w niedzielę wieczorem „tylko" ok. 60 proc. widowni. Czyli 40 gdzieś uciekło, co mnie oczywiście wkurza (śmiech).

Najwięcej zgubił pan młodych. Socjolodzy mówią, że nasze seriale nie mają młodej polskiej publiczności. Czuje to pan?

– Nie wydaje mi się, żebyśmy zgubili – procentowo młodych widzów „Rancza" jest mniej więcej tyle samo, a przy tej widowni liczby bezwzględne są dość imponujące, to jednak ponad dwa miliony młodych ludzi. Ale jeżeli pan pyta, czemu nie ma ich więcej od początku, to ma pan rację, dla mnie to też jest kłopot. Ale młodzi widzowie, jeszcze bardziej niż starsi, są szalenie zróżnicowani. Proszę choćby spojrzeć na kino. Naprawdę wielką widownię robią tam ludzie ewidentnie młodzi, dla dystrybutorów statystycznie widz po 23. roku życia nie istnieje. Te młode dziewczyny, licealistki albo niedługo po szkole średniej, są głównymi konsumentkami romantycznych komedii, potrafią pójść 15 razy na film, bo na przykład zakochały się w którymś z Mroczków. Ta grupa ma też swoje seriale, proste, oparte na miłosnej intrydze, ogląda ich masę. Z kolei studenci w ogóle rzadko oglądają telewizję, a więc i seriale. Jeżeli już, to zachodnie, jak „Californication", ostre obyczajowo, odważne i całkowicie nienadające się dla starszych pań z małych miasteczek. Z dużych też zresztą. Dlatego młoda inteligencja to nie jest dobra publiczność dla seriali.

Dlaczego?

– Jest za mała. 700 tys., milion. Jeżeli udałby się serial, który zachwyciłby tę grupę, to nie zachwyciłby pozostałych. Oczywiście można uznać, że to wymarzona grupa dla reklamodawców: mają lub będą mieć pieniądze, będą je wydawać... Ale serial nie może mieć tylko takiej publiczności. Scenarzysta seriali myśli inną skalą. Ma uszyć coś, co będzie interesujące dla paru milionów ludzi, a nie jednego środowiska.

O czym powinien być serial dla młodych, żeby chwycił?

– Nie wiem, ale niekoniecznie o młodych. Musi być śmiały obyczajowo, oparty na odważnym dialogu, z wyraziście zarysowanymi postaciami w kontrze do rzeczywistości... Recepta jest chyba nieustająco taka sama.

Czy taki serial jak „Californication" mógłby powstać w Polsce?

– Teoretycznie tak, praktycznie nie. Nie przypuszczam, żeby znalazła się telewizja, która odważyłaby się go produkować. Przy czym, jak mówię „nie przypuszczam", to tak naprawdę jestem pewien na 100 proc., że nie. Chodzi o strach przed przekroczeniem barier, naruszeniem tabu. A ten serial to robi. Reakcje publiczności na to, co pokazuje się w polskich serialach, są dużo silniejsze niż na to, co pokazują amerykańskie. To, co przeszłoby tam, nigdy nie przejdzie tutaj.

Seks Hanka Moody'ego z zakonnicą w kościele...

– ... za takie rzeczy u nas zapłonąłby stos.

Dla kogo?

– Dla wszystkich. Od reżysera, przez scenarzystę, producenta, po telewizję. A przecież żadna stacja nie chce być palona, ona ma zarabiać pieniądze. W Polsce od telewizji oczekuje się tradycyjnej rozrywki i wartości... No, delikatnie mówiąc, też tradycyjnych, w sensie języka i dopuszczalnego zakresu dyskursu. Jeżeli się przekroczy tabu, dostaje się po plecach, więc telewizja robi wszystko, by nie podpaść.

Ale może wygra ten, kto postawi na coś odważnego?

– Osoby o temperamencie odkrywców i eksperymentatorów rzadko lądują w telewizji na etacie. Tam za pomyłki drogo się płaci. Z Jurkiem Niemczukiem napisaliśmy serial dla Maćka Strzembosza jako producenta, którego emisja jakoś dziwnie się odwleka, i tak mi się wydaje, że jedną z przyczyn może być to, że ta historia za bardzo różni się od „normalnych" seriali.

Serial półkownik? Pierwszy raz słyszę.

– Nie, no półkownik to przesada, aż tak się jeszcze nie odstał. Mam zresztą nadzieję, że na wiosnę wreszcie będzie emitowany, w każdym razie 13 odcinków jest gotowych i czeka. „Siła wyższa" rozgrywa się na głębokiej prowincji, na jednym wzgórzu usadowił się mały, rozpadający się franciszkański klasztor w obsadzie czterech mnichów. Na sąsiednim ośrodek szkoleń buddyjskich, dochodzi do wojny o dusze tych, którzy przyjeżdżają na szkolenia. Konwencja jest komediowa, co nie znaczy, że mówimy o błahych sprawach. I mam wrażenie, że może ktoś uważa, iż przekroczyliśmy jakieś granice, i powstaje taki kłopot, co z tym zrobić... Osobiście jestem z tego serialu dumny, zdaje mi się, że bardzo rzadko w telewizji mówi się o sprawach, o jakie tam nam chodzi. No i przynajmniej kilka pysznych kreacji powstało dzięki świetnym aktorom, a już Piotr Fronczewski jako ojciec gwardian jest naprawdę rewelacyjny.

Nie brzmi to zbyt kontrowersyjnie.

– No nie wiem, po emisji się okaże. Na tym kłopot polega, że tu zawczasu na pewno nic wiedzieć nie można, publiczność jest swego rodzaju żywiołem. To komedia o stanie duchowości Polaków w czasach, kiedy najsilniejszym Kościołem jest supermarket. I co z tym mają począć mnisi, zarówno katoliccy, jak i buddyjscy, którzy też przecież są tylko ludźmi... Jest to coś na tyle odmiennego, że rodzi niepokój. „Ranczo" na początku (serial jest emitowany od marca 2006 r. – przyp. red.) też miało w telewizji więcej przeciwników niż zwolenników. Wszyscy pukali się w głowę: jakaś rozpadająca się wiocha, kogo to obchodzi, no way. Po kolaudacji świętej pamięci Piotr Dejmek (ówczesny wicedyrektor I Programu Telewizji Polskiej – przyp. red.) i akurat wielki zwolennik „Rancza" od początku powiedział ponuro do mojego wspólnika od pisania: „Mnie się podoba, panu się podoba, ale komu jeszcze w tym kraju?". Pierwsza emisja była taka sobie, trzy miliony z groszami. Po czym jesienią puszczono powtórki i nagle zaczęło je oglądać po sześć milionów ludzi i już nikt nie wiedział, o co chodzi. To był pierwszy serial, który rozgrywał się na prowincji, i widz chyba potrzebował trochę czasu, by się z tym oswoić. Teraz może podobnie będzie z rozmową o naszej duchowości. To znaczy taką mam nadzieję.

Serial o polskiej duchowości... Sam pan wie, że brzmi to groźnie.

– Każdy rodzaj duchowości jest lepszy niż jej brak. Kapitalizm spadł na nas tak szybko, że wszyscy mamy popieprzone w głowach, groch z kapustą. Mam wrażenie, że zbyt daleko poszliśmy w bezkrytycznym akceptowaniu kapitalizmu, że więcej na nim tracimy, niż zyskujemy. Coraz więcej osób jest zdania, że w tym raju coś jest nie tak. Jesteśmy bombardowani przekazem, że dobrze mieć coś nowego, wziąć kredyt, piątą kartę kredytową itd. Efekt jest taki, że ci, których nie stać na konsumpcję, zajmują w społeczeństwie gorsze miejsce, czują się wykluczeni. Ci, których stać, zapieprzają po kilkanaście godzin na dobę, żeby ich było stać na jeszcze więcej... Może jestem za stary, ale nie wiem, czy to dobry pomysł na życie. Kapitalizm to ciasteczko z kolcem w środku.

To zabawne, że pan narzeka na kapitalizm. Przecież jest pan jego beneficjentem.

– Wiem, że nikt jeszcze lepszego systemu nie wymyślił, ale trzeba żyć z głową. I w serialu o te nasze skołowane dusze odbywa się wojna między buddystami a franciszkanami. Do jednych i drugich przyjeżdżają ludzie, którzy pogubili się, chcą coś odnaleźć. Między innymi przedstawiciele czterech partii politycznych. Za ich pośrednictwem odcięci od świata franciszkanie dowiadują się, jak nisko upadł ten świat.

I pan się dziwi, że to nie idzie?

– Zdaję sobie sprawę, że ten rodzaj pesymizmu może się telewizyjnym decydentom wydać niepokojący...

Oni lubią, gdy jest jakiś dramat z pocieszeniem na końcu. A u pana raczej gorzko. No i ta polityka... Śliski temat.

– Po pierwsze, też nie zostawiamy widzów bez pocieszenia, to nie jest czarna komedia. Sam jako widz nie lubię pozostawać niepocieszony, takich sytuacji samo życie dostarcza w nadmiarze. A co do polityki – seriale unikają polityki jak ognia, bo za dużo jej na co dzień. Chłopcy w garniturach taki odstawiają teatr, że nie pozostawiają pola do dopowiedzenia. Są już tylko żerem dla kabaretu. A polityka traktowana na poważnie to już tylko krok od agitacji, a to mnie nie bawi. Zresztą w „Sile wyższej" nikogo nie chwalimy czy nie krytykujemy za poglądy, ale postawy nas interesują i cechy charakterów. No i przepaść między deklarowanym światem wartości a praktykowanym. Może to też jest kłopot. Nie wydaje mi się dobrym pomysłem, żeby scenarzysta próbował wyobrażać sobie i potem spełniać oczekiwania wszystkich. Pisanie scenariusza to nie tworzenie boysbandu. Tam sztuka polega na tym, by tak dobrać chłopaków, żeby każda dziewczyna znalazła coś dla siebie, jeden romantyczny, drugi szalony, trzeci grzeczny... Może i tak można, ale ja staram się opowiadać historie o tym, co wydaje mi się ważne. A jak trafię w temat, który wisi w powietrzu i o którym parę milionów ludzi też myśli, to wtedy jest szansa na sukces.

Nie ma dziś takiego tworu jak statystyczny „polski widz". Zabiły go Internet i cały ten kipisz informacyjny, który narasta

Co teraz wisi w powietrzu?

– Z punktu widzenia telewizji to pytanie za milion dolarów przynajmniej... Ale ponieważ seriale na świecie coraz odważniej i z sukcesem zaczynają zajmować się naprawdę poważnymi sprawami, to może i u nas takie próby powstaną. Tylko proszę nie pytać kiedy. Ale może czeka nas serial o funkcjonowaniu Kościoła w życiu społecznym. To taki temat, którego nikt nie rusza, jakby nie było problemu, a to jest fundamentalny problem dla mnie, jako katolika też. No jakim cudem Ruch Palikota zdobył w ostatnich wyborach parlamentarnych 10 proc. głosów? Największe poparcie miał w dwóch grupach: wśród młodzieży wielkomiejskiej i na wsi. Z całkowicie różnych powodów. Wśród młodzieży zadziałała pewnie przekora wobec zachowawczej postawy większości hierarchii, ale na wsi to już był plebiscyt w sprawie konkretnego proboszcza, nie za legalizacją marihuany przecież! A wystarczy po prowincji pojeździć, żeby nasłuchać się o różnych fatalnych historiach i z pieniędzmi, i z gosposiami... Na miejscu biskupów uważnie przestudiowałbym wyniki wyborów w ich diecezjach. Wątpię, żeby Palikotowi o to chodziło, ale – zdaje się – dał im cenne narzędzie do oceny proboszczów. Cokolwiek – jak ta siła, co wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni, jak to pięknie Goethe ujął. Przy takim procencie Polaków deklarujących się jako katolicy to są ważne sprawy dla naszej tożsamości, poczucia wspólnoty i tak dalej. Mam nadzieję, że ktoś się odważy i zrobi to mądrze. Myślę też, że nadejdzie moment rozliczenia z polskim kapitalizmem. Sam współpisałem scenariusz na ten temat. To siedmioodcinkowa historia sensacyjno-obyczajowa z lat 1988–1992 o początkach rzeczywistości, w jakiej dziś żyjemy, o wyborach, jakich ludzie wtedy dokonywali, szansach, ale i straconych złudzeniach. Mieliśmy mnóstwo roboty z dokumentacją, bo tak naprawdę to już inna epoka, co rusz trzeba było sprawdzać, czy jakiś przedmiot, gadżet już wtedy istniał, czy jeszcze nie. Całość jakoś nie może trafić do produkcji.

Wcale się nie dziwię, przypomina pan czas, o jakim ludzie raczej chcieliby zapomnieć.

– Niekoniecznie, pod pewnymi względami był to czas fascynujący. Tu raczej głównym problemem jest budżet. To zresztą kłopot polskich seriali, nie powstają historyczne produkcje, bo budowanie scenografii jest za drogie, telewizja ponosi większe ryzyko, a w dobie kryzysu nikt nie ma na to ochoty. Na szczęście z pomocą przychodzą efekty komputerowe. Martin Scorsese kręci w Ameryce „Zakazane imperium", opowieść o czasach prohibicji w Filadelfii. Cały serial powstawał w studiu, aktorzy grali, mając za tło zielone płótno. Nic więcej. Po czym przy komputerze siadali fachowcy od komputerów oraz reżyser ze scenografem i dodawali tła: samochody, miasto, bijących się ludzi. Jest taka scena na przykład: dwóch gości morduje trzeciego, ciało spychają z łodzi do wody. Zrobiono ją w hali, na dwóch materacach. Dopiero na komputerze dorobiono łódkę, kolor morza, w tle port, parowce, dźwigi i w ogóle to nie śmierdzi sztucznością.

Czym jeszcze będzie się żywiła telewizja?

– Do zagospodarowania jest cała sprawa obyczajowa. Z przyjemnością oglądam tak odważne seriale jak „Dr House", ale krajowej produkcji w podobnym klimacie nikt nie odważyłby się zrobić. Najbardziej załgana sfera to miłość pokazywana w poczwórnych rękawiczkach. Oglądając polskie seriale, mam wrażenie, że ciągle obowiązuje u nas Kodeks Haysa, jak w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX w. Określał on bardzo precyzyjnie, jak przedstawiać kontrowersyjne tematy, takie jak seks czy przemoc. U nas zawsze jak bohaterowie zaczynają się całować, kamera odjeżdża na sufit. Litości.

Napisałby pan serial o biedzie, choćby o bezdomnych?

– (Brutter myśli długo, naprawdę długo, jakby już zaczął go układać w głowie...). Po pierwsze, nie wyobrażam sobie, by jakaś telewizja chciała mieć taki film w swej ofercie. Po drugie, nie jestem pewien, czy odważyłbym się go napisać. Piekielnie trudna dokumentacja, jak dostać się do tych ludzi, usłyszeć, jak mówią, jakie mają historie, problemy. Po trzecie... I tu pana zaskoczę... Może dałoby się to zrobić, i to tak, żeby się to oglądało, pomimo że to niepopularny temat. Miałem pomysł na serial komediowy w domu starców. Wszystkie telewizje kazały mi puknąć się w głowę: staruchy pokazywać? Tfu, ludzie nie chcą tego oglądać. A jeszcze jak namówić reklamodawców, by wykupili reklamy przed emisją i po niej? To kolejne tabu – starość. A przecież starzy ludzie mają swoje poczucie humoru, często fantastyczne zupełnie, dystans do siebie, mądrość, różne potrzeby, pasje... Na tym materiale da się zbudować świetny serial. A mnie chodziło jeszcze dodatkowo o to, by wykorzystać tę genialną generację starszych aktorów, którzy nie mają gdzie grać. Z reżyserem Tomkiem Wiszniewskim siedzieliśmy kilka lat temu przy jednym stoliku z Kobuszewskim, Michnikowskim, Kociniakiem i rozmawialiśmy o tym projekcie. Power był niesamowity, stolik się normalnie unosił. A nikt go nie chce wykorzystać...

Póki co zostało panu „Ranczo".

– Gatunek komediowy ma swoją wyporność. Jak się go za bardzo obciąży, pójdzie na dno. My ciągle ją testujemy. W szóstym sezonie zanegowaliśmy na przykład cały system edukacji w Polsce. No bo tak: dzieciaki z biednych rodzin są skazane na bezrobocie, ich jedyną szansą na lepsze życie jest edukacja, szkoła. A ta nie przygotowuje ich do stawienia czoła światu. Dzieciaki uczą się linii brzegowej Azji. Po co? Po jaką cholerę? Przecież za tydzień nikt jej nie będzie pamiętał. Przestudiowałem kilkanaście podręczników gimnazjalnych i dzisiaj każdego magistra mogę zagiąć z tego, co teoretycznie powinien wiedzieć gimnazjalista. Bo każda dziedzina się przepycha, żeby jej było więcej, żeby była ważniejsza, różne lobbies pewnie działają, a potrzebny jest dokładnie odwrotny punkt widzenia: co temu gimnazjaliście czy maturzyście naprawdę do życia jest najbardziej potrzebne, gdy kończy szkołę, żeby z tego zaklętego kręgu biedy i bezradności wyszedł. No więc, skoro nikt inny się nie pali, to my robimy rewolucję w Wilkowyjach i uczymy inaczej, za co chcą wyrzucić dyrektorkę szkoły. Staramy się to oczywiście opowiedzieć tak zabawnie, jak się da, ale i tak po zakończeniu zdjęć z producentem Maćkiem Strzemboszem popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy i obiecałem, że pójdę do psychiatry i poproszę o jakieś pigułki na obniżenie poziomu misji w organizmie.

Bywa pan na planach swoich seriali?

– Nie. Woody Allen powiedział kiedyś: „Jak na planie pojawia się gość, który wchodzi w kadr, potyka się o kable i wpada na lampy, to znaczy, że pojawił się scenarzysta". Staram się nie wypełniać tej definicji. Poza tym pisząc, od razu wyobrażam sobie, jak to ma wyglądać. Za kamerą zacząłbym się mądrzyć, kłócić z reżyserem, doszłoby do bójki, a w przypadku„Rancza" reżyser jest dużo większy ode mnie.

Robert Brutter

Właściwie Andrzej Grembowicz. Scenarzysta seriali (m.in. „Ekstradycja", „Rodzina zastępcza", „Rancho") i filmów kinowych („Nocne graffiti", „Amok"). Za scenariusz „Emigranta", napisany razem z Tomaszem Wiszniewskim, otrzymał w 1995 r. II nagrodę w konkursie Hartley Merril. Autor powieści kryminalnych „Spadek na życzenie", „Parszywy dublet", „Nie opłaca się bić Maxa" i „Rekontra". Pisze też dla teatru. Mieszka w Warszawie.

Wywiad ukazał się w

tygodniku Przekrój

Pozostało 100% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu