Kiedy wygrałem konkurs na stanowisko dyrektora teatru w Radomiu, postanowiłem nadać tej placówce nowe oblicze. Nie chciałem, by był to teatr lektur przeplatanych farsami. Zamarzyłem, by Radom stał się ośrodkiem Gombrowiczowskim. Pomysł wydawał się szalony, ale pasjonujący. Nie zraziło mnie nawet to, że sam Gombrowicz urodzony w Małoszycach pod Opatowem pisał w „Dzienniku”, że „Radom jest brzydki nawet o zachodzie słońca”. Wiedziałem, że festiwal zdobędzie odpowiednią rangę, jeśli uda mi się zaprosić Ritę Gombrowicz. Wielka dama przyjęła nasze zaproszenie, choć, jak sama potem przyznała, „nie wiedziała nic zarówno o Radomiu, jak i Wojciechu Kępczyńskim”. Do dziś jesteśmy w przyjaźni.
Pierwsza edycja festiwalu okazała się nadspodziewanym sukcesem. Nie będzie przesady, jeśli powiem, że cały Radom żył tą imprezą. Oprócz spektakli odbywały się wystawy, koncerty, wspólne biesiady. Miałem okazję przygotować trzy edycje imprezy, która szybko stała się wielokulturowym forum wymiany myśli, doświadczeń, interpretacji.
Młodzież przyjęła tę inicjatywę z entuzjazmem. Do Radomia za panią Ritą ściągnęli najwybitniejsi gombrowiczolodzy świata. To właśnie na tym festiwalu pokazaliśmy realizacje Gombrowicza przygotowane przez takich twórców, jak: Jerzy Jarocki, Krzysztof Warlikowski czy Grzegorz Jarzyna.
Podczas przygotowań do pierwszej edycji festiwalu (1993 rok) sądziłem, że porywam się z motyką na słońce. Jednak się udało. Festiwal Gombrowiczowski zdobył międzynarodową rangę, przyjeżdżały zespoły z zagranicy. Sukces pierwszej edycji zachęcił nas do kolejnych dwóch. Każda odbywała się pod patronatem Rity Gombrowicz, która w Radomiu czuła się coraz lepiej. Wiem, że niektórzy moi następcy przeklinali mnie za ten festiwal, ale radomska publiczność nie wyobrażała sobie teatru bez Gombrowicza. Traktowali go więc często jak zło konieczne. Cieszę się, że teraz jest inaczej.