Wybrałem się w przeddzień sylwestra na premierę „Dancingu”, licząc na interesujący mariaż teatru ze sztuką tańca. Nic z tego, za to wyszedłem pod wrażeniem poezji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Od dawna nie sięgałem do jej wierszy, zresztą kto z nas to czynił? Są jak zakurzone bibeloty porzucone wśród chińskich parawanów i jedwabnych sukien, o których tak często pisała.
Poetka dwudziestolecia międzywojennego jest dla nas postacią historyczną. Do tradycji II Rzeczypospolitej odwołują się obecnie najchętniej politycy, im zaś Pawlikowska-Jasnorzewska do niczego nie jest przydatna. A jej wiersze brzmią zadziwiająco współcześnie, bo mówią o tym, co dziś wielu ludziom bliskie: o beznadziejnym pragnieniu miłości i próbach oszukania szczęścia, które nas nie cierpi.
Z wydanego ponad 80 lat temu zbioru wierszy „Dancing” Krystyna Janda stworzyła monolog kobiety marzącej o wielkim uczuciu, o mężczyźnie o silnych ramionach i mającej świadomość bezlitosnego przemijania czasu. Wciąż jeszcze tańczy jak młoda dziewczyna, lecz już dostrzega, iż jej skóra jest „nietrwała jak lichy jedwab”. Ile atrakcyjnych kobiet dziś z tą samą trwogą patrzy w lustro?
Krystyna Janda nieraz portretowała je w różnych scenicznych wcieleniach. To jest mniej emocjonalnie rozedrgane, a bardziej wyciszone. Aktorka odsłania urok poezji Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej w sposób zadziwiająco dla niej bezpośredni, bez cienia egzaltacji. Deklamując, przechodzi w melorecytację, potem zaczyna śpiewać, ale muzyka Jerzego Satanowskiego też jest prosta (co nie znaczy, że monotonna).
Była okazja do udowodnienia, że te wiersze mają wartość uniwersalną. Tymczasem twórcy spektaklu potraktowali Pawlikowską-Jasnorzewską – zgodnie z obiegową opinią – jako poetkę z epoki, której dawno już nie ma. Znów przedstawiono ją jako piewczynię jazzbandów, charlestonów i fokstrotów oraz kobiet omdlewających w ramionach swych danserów, choć nikt już nie potrafi objaśnić, kogo kiedyś określano tym mianem.