Traktując oba spektakle metaforycznie, można podniośle skonstatować, że oglądamy śmierć Europy, bo obumierają tradycyjnie pojmowane związki damsko-męskie, małżeństwa i rodziny. Bohater Iwaszkiewicza, czego Hermanis nie eksponuje w spektaklu, powrócił do Wilka po śmierci przyjaciela. Konfrontuje się z dawnymi przyjaciółkami, z którymi przeżył w młodości nieudaną próbę miłosnej inicjacji. Wpada w sieć sześciu życiowo niespełnionych pań starających się potwierdzić swoją kobiecość we wszystkich możliwych wcieleniach. Ale Ruben nie chce się zanurzyć w ich świecie. Nie wywołują w nim najmniejszej nawet fali emocji.
W "Ostatniej taśmie Krappa" poza dwoma dość enigmatycznymi aluzjami – banany w ustach aktora robią zaskakujące wrażenie! – trudno się dopatrywać homoseksualnej orientacji beckettowskiej postaci. Ale jakie to ma znaczenie! Obaj bohaterowie nie założyli rodziny, nie mają dzieci. Zarówno Hermanis, jak i Wilson sportretowali coraz silniej zauważalne zjawisko, którym jest pokazana w różnych odsłonach zmiana definicji mężczyzny.
Łotewski reżyser stworzył spektakl porażający kobiecą zmysłowością. Pokazał zapach kobiety. Włoskie aktorki odgrywają symfonię seksualności. Kąpią się w obłokach pudru i wabią Wiktora. Odsłaniając kulisy garderoby, wyzwalają spragnione miłości ciała z gorsetów biustonoszy i podwiązek. Pragną mdleć w męskich objęciach, tańczyć, kochać się. Są słodkie niczym robione przez nie konfitury. Pieczołowicie odcedzając sok od owoców, pragną, by Wiktor ożywił miłością ich więdnące bezsensownie ciała.
Szklane gabloty z jesiennymi przetworami coraz bardziej przypominają laboratoryjne szafy z martwymi narządami zatopionymi w formalinie. Stają się trumnami. Złożona w jednej z nich Fela zostaje przez siostry wyposażona na ostatnią drogę w nieprzydatne do niczego rondle, patelnie, garnki. Przepiękne ciało – wspaniałe piersi, kształtne biodra i długie nogi modelki – starają się oswobodzić z uścisków śmierci. Jednak, tak jak w koszmarze, jedyny bliski mężczyzna nie potrafi jej pomóc.
Śmierć kobiecych marzeń łotewski reżyser, którego matka jest Polką, zilustrował przedwojennymi polskimi miłosnymi szlagierami. Wyśpiewane przez Tolę Mankiewiczównę życzenie "Każda odda z ochotą/Nawet srebro i złoto" – byle tylko stanąć na ślubnym kobiercu i usłyszeć "kocham cię" – się nie spełnia. To pieśń przeszłości.
Robert Wilson, używając niezwykle sugestywnej scenografii, wtrącił nas razem z Krappem do więzienia pamięci. Przypomina czarno-białe nieme horrory. W atmosferze przerażającej samotności i milczenia, które podkreśla płynący z głośników, ogłuszający i przygniatający potok deszczu – wiele mówi szafa z segregatorami oraz podświetlone, dyskretnie jak w muzeum, stosy teczek z zapiskami. Jasność sącząca się przez niewielkie okratowane okno gaśnie w ciemności. Wilson zagrał starzejącego się mężczyznę o dziecięcych ruchach pajacyka: klowna, którego twarz skrywa maska pudru i grymasów.