Kiedy najwybitniejsze dzieło Jamesa Joyce'a ukazało się drukiem w 1922 r., uznano je za nieudane, nieprzyzwoite, niemoralne. Potencjalni czytelnicy dzielili się na trzy grupy. Jedni rezygnowali po lekturze pierwszych stron, inni z trudem docierali do końca, mimo że niewiele zrozumieli, a jeszcze inni – tych ponoć jest najwięcej – smakują dzieło przez całe życie.

Do tej trzeciej grupy zalicza się Romuald Szejd, szef Sceny Prezentacje. O determinacji, z jaką zdecydował się na realizację swego pomysłu, świadczy fakt, że nie mogąc liczyć na dotację miasta, postanowił sfinansować premierę z własnych środków.

Osią fabularną dzieła Joyce'a jest opis jednego dnia, konkretnie 16 czerwca 1904 r., w życiu Leopolda Blooma, dublińskiego akwizytora ogłoszeniowego. Spektakl „Molly i Bloom" na Scenie Prezentacje to niewielkie wyjątki „Ulissesa" w adaptacji Tomasza Gawrona. Wykroił on z utworu Joyce'a właściwie dwa monologi tytułowych postaci. Zaprezentował ich spojrzenie na świat, przemijający czas, na potrzebę miłości, pożądanie. Przedstawił punkt widzenia Blooma – starzejącego się, zakompleksionego faceta – i Molly – pełnej nieokiełznanego temperamentu, potrafiącej mówić o mężczyznach bez oporu i pruderii.

Niemal pozbawiony dialogów spektakl jest trudny w odbiorze. A dodatkowo zawodzi odtwórca roli Blooma Marcin Troński. Nie jest w stanie przyciągnąć uwagi monologiem kierowanym w stronę śpiącej Molly. Powiem więcej – widz może spokojnie identyfikować się z postawą Molly i przespać pierwsze pół godziny przedstawienia. Ożywi się z pewnością wtedy, gdy do głosu dojdzie Molly w interpretacji Natalii Sikory.

Reżyser Romuald Szejd już po raz drugi postawił na tę aktorkę i znów osiągnął sukces. Sikora ma w sobie energię, którą fascynuje i na scenie rockowej, i w teatrze. Ci, którzy przed kilkoma miesiącami również w Prezentacjach widzieli ją jako biedną, zagubioną sierotę w „Martwej królewnie", teraz mogą podziwiać jako kobietę dojrzałą, świetnie obeznaną w arkanach miłości, panującą nad męskim pożądaniem. Sikora potrafiła nadać delikatność nawet drastycznym scenom. Pod koniec spektaklu Bloom, kiedy niezdarnie wdrapuje się do łóżka, jest bezbronny, śmieszny i nudny „z tymi zimnymi nogami". Kochający głupio, banalnie, choć prawdziwie. I kiedy Molly przypomni sobie jego oświadczyny, gdy serce mu biło jak szalone, pomyśli po raz kolejny: tak chcę, tak.