A zapowiadało się przedstawienie ważne, poświęcone jednej z najbardziej frapujących kobiecych postaci XIX-wiecznej literatury. Śmiały tekst z przyczyn obyczajowych był wielokrotnie odrzucany przez wydawców i przerabiany przez autora.
Po blisko 120 latach od powstania dramatu otrzymujemy polskie tłumaczenie jego pierwotnej wersji. A temat wcale tak bardzo się nie zdezaktualizował – społeczna rola kobiety wciąż się zmienia i pozostaje kwestią dyskusji.
Tytułowa Lulu to wykreowana przez Franka Wedekinda dziecięca femme fatale, poprzedniczka Lolity, nazywana czasem kobiecym Don Juanem, heterą, a nawet Kasparem Hauserem. Nie ona sama, ale otaczający ją mężczyźni decydują, kim ma być – ofiarą pedofila, dziecięcą prostytutką, marzeniem lesbijek, dziwką sprzedawaną do luksusowego burdelu w Dubaju.
Niestety, ukazana przez Michała Borczucha Lulu objawia się jako bezwolna, plastikowa lala – emocjonalnie okaleczona, pozbawiona psychicznych cech, pasywna, niczym marionetka ze słynnych fotografii Hansa Bellmera. Być może taka osoba miała uruchomić sceniczną akcję, tutaj raczej ją paraliżuje, choć Marta Ojrzyńska stworzyła w roli Lulu wizualnie efektowne indywiduum (trudno nazwać je postacią), a kostiumy, które zaprojektowała Anna Maria Karczmarska, to zachwycająca rewia mody: pełna perwersji, zmysłowości, efektownych zestawień barwnych, wyszukanej estetyki.
Problem polega jednak na tym, że wszelkie przeobrażenia głównej bohaterki, może poza zmianą garderoby, pozostają w sferze deklaracji. Borczuch z tej pasywności czyni koncept przedstawienia, do końca trudno orzec, czy z wyboru, czy z reżyserskiej niemocy.