Rz: Często bywa pan we Lwowie?
Krzysztof Penderecki:
– Nie za bardzo. Byłem dwukrotnie na festiwalu muzyki współczesnej już po rozpadzie Związku Radzieckiego, wcześniej nigdy nie dostałem pozwolenia na odwiedzenie tego miasta. Ponadto w katedrze lwowskiej dyrygowałem moim „Polskim Requiem”, chciałem, by wykonano w tej samej świątyni „Credo”, ale zabrakło zgody ówczesnej hierarchii kościelnej, koncert zatem doszedł do skutku w Operze Lwowskiej. Teraz miałem okazję zaprezentować „Te Deum”. Wymagało to co prawda ogromnej mobilizacji organizacyjnej, gdyż do Lwowa przyjechałem niemal w ostatniej chwili, wprost z Cincinnati, gdzie odbyło się prawykonanie zmienionej wersji mojego koncertu fortepianowego. Nie mogłem jednak odmówić.
Lwów to miasto, z którym związani byli pańscy przodkowie.
Mój dziadek ze strony matki Robert Berger studiował na Uniwersytecie Lwowskim. Wrócił do Dębicy, gdzie został nauczycielem, a potem dyrektorem Banku Spółdzielczego. Jego syn Mieczysław, a mój wuj, był zawodowym oficerem we Lwowie, dosłużył się stopnia majora, w czasie wojny został szefem sztabu Brygady „Lwów”. W tym mieście aresztowano go i trafił do Katynia. Sam zresztą z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam Lwów sprzed II wojny, dokąd jeździłem co roku z mamą. Szczególnie utkwiła mi w pamięci oglądana tam „Panorama racławicka”, bo było to duże przeżycie dla małego chłopca.